Prace polne ukończono. Przez kilka dni przebierałam ziemniaki. Cegielnię unieruchomiono z powodu mrozów, choć w dzień grzeje słońce, ale nocą doskwiera mróz.
Artel obmyśla dla nas zajęcie. Codziennie, zgodnie z nakazem, wystajemy po dwie godziny przed artelem, czekając na dyspozycje.
W pierwszych dniach grudnia uruchomiono hafciarnię. Jestem nadal bezrobotną, zadowoloną z tego, bo zawsze wkładałam w pracę wysiłek, a rekompensata nikła.
U Kolhepowej zawiązano kółko spirytystyczne. Celem seansów jest chęć poznania przyszłości. Seansowi przewodzi Sochowa. Obsiedliśmy stolik, na którym stał talerz. Karasiński zaproponował, aby wywołać ducha Romana Dmowskiego.
Sochowa natężyła umysł, w skupieniu szepce zaklęcia, my zaś trzymamy dłonie na stoliku, współdziałając z wywołującą ducha i myślimy o jego ziemskiej postaci.
Po kilku minutach odczułam, że ciało me ogarnęła niewidoczna siła. Panuje cisza, a talerz począł wirować po alfabecie, napisanym na płycie stolika.
Zjawił się duch Dmowskiego. Sochowa zadawała pytania i odczytywała przepowiednie. „Długo tutaj nie będziecie. Za półtora roku opuścicie ten kraj. Pojedziecie na południe, do ciepłych stron”.
Przepowiednia ta wywarła na nas wielkie wrażenie. Zaczerpnęliśmy wiarę w lepsze jutro.
Pod koniec pierwszej dekady grudnia, zatrudniono mnie w hafciarni, bowiem nadszedł transport koszul. Wyszywamy kołnierz, gors i dół koszuli, które mężczyźni noszą po wierzchu.
W hafciarni pracują Polki, za wyjątkiem jednej Rosjanki, przydzielonej do przyuczenia. W rzeczywistości spełnia rolę przyzwoitki N.K.W.D.
Klientkami są dwie „towariszki”, żony głównych szyszek N.K.W.D. Żona naczelnika przychodzi we futrze z popielic, zaś żona zastępcy naczelnika, w płaszczu. Obie przynoszą do wyszywania obrusy, sukienki i różne kapki. Towary są lichego gatunku, pochodzą ze specjalnych przydziałów.
Z Mietkiem utrzymuję ożywiony kontakt, nawet otrzymałam fotografię, która wywołała łzy radości. Mama, w sprawie ojca, wniosła podanie do Moskwy i z niecierpliwością czekamy odpowiedzi.
Od 15-go grudnia toczymy w pracowni rozmowy o świętach Bożego Narodzenia. Wspominamy nasze polskie potrawy, torty, frykasy. Lwią część rozmów pochłaniały pieczywa i pieczenie.
Urdżar pokryty grubą warstwą śniegu. Chłopcy nasi- Zygmunt Urban i dwóch Szramów oczyszczają podwórze artelu ze śniegu. Są pod budynkiem hafciarni i żywo dyskutują.
-Posłuchajmy, o czym oni tak głośno dyskutują?- powiedziałam.
W pracowni nastała cisza. Z podwórza dochodzi nas wyraźny głos Zygmunta:
-A ja wam mówię, że najlepsze sznycle są z mięsa mieszanego: wołowiny, cielęciny i wieprzowiny.
Wybuchnęłyśmy śmiechem.Chłopcy podchodzą pod okno i pytają o przyczynę śmiechu.
W Rosji każdy, kto żyje, myśli o jedzeniu.
Dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia otrzymałam od Mietka list, pisze:
„To pewno ostatnie święta, które spędzamy oddzielnie. Niech ci święta osłodzi pewność, że wszystkie moje myśli, uczucia, tęsknoty, są przy tobie, moja żoneczko. Gorąco całuję drobne twe rączęta i najdroższą buzię.”
Wigilia przypadła w poniedziałek, w artelu wre praca. Kłujemy igłami w szorstkie płótno, a w pracowni panuje cisza. My Polki, uniosłyśmy nasze myśli ku minionym świętom. Twarze nasze pokryte smutkiem, myśli błąkają się po Polsce, zaś moje myśli są we Lwowie na ulicy Gołąba.
Na sklepieniu niebios zabłysła pierwsza gwiazda, zwiastun wieczerzy wigilijnej. Na podwórzu artelu słychać klątwy. To Rosjanie zohydzają matkę, nie tylko swoją, ale i matkę Chrystusa. Zanosimy szeptem modlitwy o nawrócenie ich do Boga.
Mama od rana, w jednym garnku, ustawionym na czterech cegłach, gotowała wieczerzę wigilijną. Po środku izby ustawiłyśmy z trudem zdobytą skrzynię po mydle. Okryłyśmy skrzynię obrusem. Na murku okna tliła się kopcąca lampka, zrobiona ze słoika. Usiadłyśmy na ławie, w pustej izbie koło „stołu” wigilijnego.
Za oknem step, przeraźliwie wył wicher, niebo pokryte roziskrzonymi gwiazdami, a z oczu naszych płynęły łzy.
Lila otrzymała od ojca list świąteczny z opłatakiem. Wśród łez podzieliłyśmy opłatek, po czym spożyły barszcz, rybę z ziemniakami i skombinowaną sałatkę.
Po wigilii poszłyśmy do Hłodzików. Podeszłyśmy pode drzwi i zaintonowały, jak ci lwowscy kolędnicy: „Przybieżeli do Betlejem pasterze”, a Hłodzikowie wybuchnęli płaczem.
Świąt nie mamy, pracujemy w hafciarni, jak w każdy inny dzień, za to w sercach mamy głęboką wiarę. Niewolniczą pracę wykonujemy milcząco i szepcemy modlitwy.
Mróz spotęgował. Rano i wieczorem osiąga –40 stopni C, ale w południe miło grzeje słońce i topi śnieg.
Nie przywykłyśmy do takich przeskoków temperatury. Rano Rosjanki wołały do mnie, abym natarła twarz śniegiem, gdyż mam oszronioną.
Futro z popielic, z naszych popielic? A cóż tam można z tego stworzonka przeznaczyć na futro i ile? Mróz -40 niewyobrażalny dla mnie, zamierają funkcje życiowe. Te seanse spirytystyczne budzą we mnie obawę, chyba nie wzięłabym w nich udziału, strachliwa jestem.
OdpowiedzUsuńTeraz to już mało kto wie, co to są popielice :-) Mają śliczne puchate futerko, wiele musiało ich zginąć, aby żona naczelnika nosiła z nich futro.
OdpowiedzUsuńMario, ja się boję raczej żywych ludzi, zmarli niewiele mogą już nam zaszkodzić.
Ja bym wzięła udział (z resztą nie raz brałam). Lubię się pakować w takie historie :-)