Pamiętnik Ewy”- taka przesyłka dotarła do Rodziny w latach 80-tych. „Oddać do rąk Janiny D”. Pomimo starań, nigdy nie udało się dotrzeć do adresatki. Pamiętnik budził emocje. Wspomina się tam miejsca i ludzi dobrze Rodzinie znane, gdyż Ewa okazała się odległą w czasie i przestrzeni kuzynką, mieszkającą gdzieś na Antypodach, z którą Rodzina straciła po wojnie kontakt. Pamiętnik przeleżał w szufladzie 30 lat. Nadszedł czas, aby podzielić się nim z Wami. Są to prywatne notatki, nigdy nie szykowane do publikacji, dlatego emocje w nich zawarte, często naiwne i patetyczne, są prawdziwe, a nie obliczone na efekt wstrząśnięcia czytelnikiem.

Zapraszam Was na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Naszym przewodnikiem będzie Ewa Wojakowska-dziewczyna, która prowadziła przed wojną normalne, beztroskie życie, zanim jej świat się rozpadł.

Przepisując Pamiętnik nie ingeruję w składnię zdań, ani w archaiczną pisownię wyrazów. Poprawiam jedynie literówki, interpunkcję, kolejność słów tam, gdzie zaznaczyła to autorka. Ilustracje pochodzą z zasobów internetu, lub z archiwów własnych. Wprowadziłam je jako dekorację, nie stanowią one elementu pierwotnego pamiętnika. Konwencja bloga wymaga nadawania tytułów postom. Również owe tytuły nie są częścią pamiętnika.

Informacja dla nowych czytelników:

Po prawej stronie znajduje się link do początku historii Ewy.

Przed skopiowaniem fragmentów pamiętnika na inne portale, prosimy o zwrócenie się o zgodę!

sobota, 19 marca 2011

Kłopoty z mieszkaniem.

Październik 1940. W dzień słońce miło grzeje, nocą dokucza przejmujące zimno, połączone z ostrymi wiatrami.
Dalej kopiemy ziemniaki, są skamieniałe, po prostu zmarznięte. W Polsce ziemniaków takich nikt by nie jadł. Zużyto by je dla celów przemysłowych, do wyrobu spirytusu. W Urdżarze ziemniaki te idą do stołówek, w zupę. Obywatele Z.S.R.R. zadowoleni z takiego obrotu sprawy, że wreszcie zupy są gęściejsze.
Kiedy nastały zimne wieczory, noce i poranki, rozmyślamy nad opałem. Węgla ani drzewa w sprzedaży nie ma. Węgiel przychodzi w znikomej ilości, jest przeznaczony dla N.K.W.D. i urzędów. Tubylcy, jako opału, używają kiziaków, to jest odchodu krowiego lub baraniego, zmieszanego ze słomą i gliną. Z masy tej lepią okrągłe placki wielkości talerza i suszą na słońcu. Kiziak można porównać do torfu.
Kiziaki są drogie i trudno osiągalne, bowiem pogłowie bydła i baranów niskie, ze względu na wysoki haracz w naturze. Wieśniacy trzymają tylko dozwoloną ilość, po jednej krowie, za którą nie potrzebują składać świadczeń w naturze, mięsie.
Wracając z pracy zbieram gałązki karagaju, suchy barani odchód, albo zgubiony przez Kazacha kiziak. To, co uzbieramy wspólnie z Lilą, stanowi nasz codzienny opał, od którego uzalezniony jest obiad i ciepła woda do mycia.
Dzisiaj podeszło nas szczęście, do stołówki wieźli pełną arbę kapusty. Woźnica zgubił głowę kapusty. Rozkroiłyśmy kapustę na pięć części i podzieliłyśmy między siebie, więc nazajutrz miałyśmy kapuśniak.
Jesteśmy bez światła. Od trzech miesięcy chodzimy na bazar i szukamy lampy naftowej, ale nikt lampy nie sprzedaje.
Babuszka praktyczniejsza od nas, zrobiła nam lampę ze szklanego słoika. Słoik przykryła blachą, w środku blachy wybiła gwoździem dziurę, przeciągnęła knot, ukręcony z waty, po czym zapaliła tę dziwną lampę, a jednak „lampeczkę”.
Lampeczka strasznie kopci, sadza fruwa po chałupie, co chwila podciągamy knot ku górze i tak spędzamy zimowe wieczory. Dzięki babuszce mamy kopcidło, a mama nabywa benzynę do prymusa za rzeczy u żon szoferów.

Teściowa, występująca pod nazwiskiem „Gadzińska”, przysłała mi upragnione wiadro. Tubylcy przyszli oglądać wiadro, zaoferowali za nie różne produkty żywnościowe, ale wiadro przyrzekłam babuszce. Otrzyma je, gdy będziemy opuszczać Urdżar. Babuszka obiecała za wiadro chleba z pół puda mąki na drogę.


Urdżar nie posiada wodociągów i nie każda zagroda ma studnię. Na stepie studnia powstaje tam, gdzie żyła wodna, więc z jednej studni korzysta tysiąc ludzi. My mamy do studni prawie pół kilometra, więc wody używamy oględnie.

Od profesora Kijasa otrzymałam odpowiedź na mój list, w którym to liście doniosłam o warunkach i położeniu na stepie. Profesor odpisał, że życzy mi wszystkiego najlepszego i rychłego powrotu, a przyjdzie na krokiety z parmezanem i na odkrytce tej podpisał: „Juliusz Słowacki”.
„Juliusz Słowackina pewno by tak nie postąpił”- pomyślałam.

Moja dawna służąca- Hela Leszczyszyn z Przemyślan, przysłała mi paczkę żywnościową i pieniądze, które uzbierała wśród znajomych. Dawali dla mnie nie tylko Polacy, ale i Ukrainiec Kobow i Żyd Kohn. Pomoce były znaczne, gdyz zarobek mój wynosił od 30 do 60 rubli miesięcznie.

W pierwszych dniach listopada, babuszka urządziła uroczyste, 24-ro godzinne nabożeństwo, zwane „wspomnieniem” dzieduszki popa.
Na nabożeństwo to przyszło kilkanaście starszych niewiast i staruszek- mężczyzna. Ceremonię rozpoczęto w rocznicę godziny śmierci popa. Komodę babuszka zamieniła na ołtarz. Po środku stał krzyż, a po bokach płonęły cztery świece. Nad krzyżem wisiał obraz Matki Boskiej, a z boku, na ołtarzyku, stała miedziana miniaturka łódki na filarku, z której uchodziły wonne kadzidła.
Przybyli siedzieli na długich ławach, babuszka klęczała przed ołtarzykiem i odmawiała modlitwę, a wierni wtórowali. Następnie odmawiano wspólną modlitwę i śpiewano szeptem nabożne pieśni, aby głosy nie wychodziły poza izbę, bo za tego rodzaju spisek kontrrewolucyjny groził łagier.

Jesteśmy zaproszone do babuszki na „wspomnienia”. W izbie panuje nastrój kościelny spalanych kadzideł. Ołtarzyk w kraju, gdzie za jawne wyznawanie religii grozi kara, stwarza niewymowny, mistyczny nastrój.
Podeszłyśmy pod ołtarzyk, uklękły, przeżegnały i odmówiły szeptem krótką modlitwę, a babuszka zapytała:
-Dlaczego żegnałyście się tylko raz? U nas obowiązuje trzykrotny znak krzyża świętego.
Wyjaśniłyśmy, że rzymsko-katolików obowiązuje tylko raz znak krzyża. Zebrani u babuszki wyznawcy prawosławni prosili nas, abyśmy zaśpiewały po polsku. Śpiewałyśmy „Witaj królowo”, „Serdeczna matko” i „Pod Twoją obronę”.
Babuszka podeszła i poprosiła, abyśmy dalej śpiewały. Co tu robić? Śpiewamy przeważnie  kolędy i tak śpiewałyśmy kolędę po kolędzie prawie godzinę całą. Wreszcie babuszka uznała, że dość. Zaprosiła nas do drugiej izby, gdzie zastałyśmy stół nakryty białym obrusem, a na stole była pieczona kaczka, kura, kapusta, miska klusek z miodem, słodkie kołacze, gruszki i czaj z miodem. Jadłyśmy bez umiaru.
Objedzone, podziękowałyśmy babuszce i odeszły, by wypocząć. Pierwszy raz w Urdżarze byłam syta.

Do babuszki zjechał syn z rodziną z Syberii. Babuszka poprosiła, abyśmy uwolniły izbę, bo nie ma gdzie pomieścić gości. Znowu bieganie za izbą.

6 listopada 1940, wynajęłyśmy izbę chłopską, z wejściem przez kuchnię, u wdowca Rosjanina. Wieczorem zwiezłyśmy rzeczy, chłop z ukosa spogląda na nasze toboły. On i dzieci jego chodzą w zniszczonej odzieży.
Nazajutrz dzień wolny od pracy, obchód rewolucji październikowej.
Wczesnym rankiem gospodarz otworzył drzwi naszej izby, stanął w progu, spojrzał na nas i rubasznym głosem powiedział:
-Tam w kobiałce ciasto, trzeba upiec chleb, a w południe świniom dać żreć.
Spojrzałyśmy na siebie i nic nie powiedziałyśmy.
Zaszłyśmy do stołówki artelu. Dzisiaj do herbaty dają cukier, a obiad będzie z dania mięsnego.
W stołówce ruch, wszystkie miejsca zajęte. Za każdym krzesłem siedzącego stoją ogonki czekających na wolne miesca przy stołach. Nikt nie rozmawia, wszyscy jedzą. Zjadłyśmy obiad mięsny i wypiłyśmy po sześć herbat z cukrem.
Po obiedzie poszłyśmy do znajomych, by porozmawiać o Polsce i wojnie, a pod wieczór powróciłyśmy do domu.
U progu chałupy siedział gospodarz. Był nasrożony, a w dłoni trzymał siekierę. Podeszłyśmy pod próg chałupy, gospodarz wstał z siekierą i począł krzyczeć:
-Won! Mnie nie potrzeba takich bab, co chleba nie upiekły i świń nie nakarmiły!
Stoimy spokojnie i milczymy, a opętany chłop z całych sił krzyczy, ulegając podniecie własnego głosu.
-Jutro opuszczamy izbę- powiedziała mama.
Gospodarz umilkł, zanurzył szeroką dłoń w rozczochranej czuprynie, odsapnął, powiedział:
-Żebym was jutro wieczorem nie zastał w mojej chałupie.

Mama od rana chodzi za mieszkaniem. Pod wieczór wynajęła pustą izbę za 60 rubli miesięcznie u Mołdawianina.
Mama śpi na krótkiej ławie, a ja na ceglanym piecu. Z czasem gospodarz nabrał do nas zaufania, opowiedział nam swoja tragedię życiową.
W Mołdawii posiadał ogródek rolny. W roku 1928, pewnej deszczowej nocy, zbudziło go N.K.W.D., nakazało spakować trochę rzeczy, zabrac nieco żywności i osadzili go z rodziną w zamkniętym wagonie. Wywieźli, jak wielu innych Mołdawian, na rozległe stepy Kazachstanu. Jego miejscem zesłania była miejscowość przygraniczna- Bachta.
Pracowity Mołdawianin ulepił dom z gliny, uprawił kawał pola, założył winnicę, wyhodował krowę, kilka baranów i rozpoczął żyć dostatnio. W roku 1938, pewnej nocy, N.K.W.D. nakazało spakować najniezbędniejsze rzeczy i wywieźli go z rodziną do Urdżaru..
Po raz drugi rozpoczął życie na nowo. Mołdawianin głęboko westchnął, powiedział:
-W Rosji istnieje taki system, że nie wolno nic posiadać, bo wywiozą. A krwawicę zabiera, jako zapłatę, agent. I was czeka to samo. Będą przerzucać z miejsca na miejsce, aż zostaniecie w łachmanach. Obecnie mnie nie wywiozą, bo jestem partyjnym.

Kilka dni później, a było to pod koniec listopada, wszedł do naszej izby gospodarz, załamał ręce i z oburzeniem w głosie powiedział:
-Pół setki lat przeżyłem, ale nie widziałem, aby ktoś w zimie otwierał okno i zawilgacał chałupę!
Przeprosiłyśmy go za ten nietakt i odtąd począwszy, nie otwierałyśmy więcej okna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz