Pod wieczór przystąpiono do opróżniania naszego wagonu. Konwojent sprawdził personalia ze spisem, po czym pokwitował odbiór. Jedną listę oddał konwojentowi, drugą schował do kieszeni.
Nowy „towarzysz” wziął nas w posiadanie, zapowiedział, abyśmy wdziali ciepłą odzież, bowiem na przestrzeni 60 kilometrów będzie zimno, a potem już ciepło.
Enkawudysta podzielił nas na dwie grupy. Pod wagon podjechały ciężarówki i załadowaliśmy nasze walizy i toboły, sami zaś usiedliśmy na tobołach, czekając na dalszy etap.
Przy każdym samochodzie ciężarowym stał szofer i żołnierz N.K.W.D. z karabinem najeżonym bagnetem, po czym wagony opróżniano z „niewolników”.
Ciemno było, gdy opuszczaliśmy stację Ajaguz. Ciężarówki przebiegły miasteczko stepowe, zabudowane parterowymi domkami, ulepionymi z gliny. Tu i ówdzie tliły się lampy naftowe, a na ulicach panowały ciemności.
Przejechaliśmy dwie ulice i wjechaliśmy w step pokryty śniegiem, a rowy przydrożne były zasypane przez śnieżyce.
Samochód ciężarowy mknie szybko. Po dziesiątym kilometrze od Ajaguzu, wpadliśmy we wir mroźnego wiatru stepowego. Wiatr dął przejmująco, niemiłosiernie smagał po twarzach tumanami sypkiego piachu. Wiry syczącego wiatru hulały po stepie i z całym impetem atakowały ciężarówki, ściągając z nas okrycia. Siedzieliśmy skuleni, drżeli z zimna, jeden drugiego trzymał za ręce.
Po przejechaniu trzydziestu kilometrów, ciężarówka zaniemogła. Zeszliśmy z ciężarówki i rozprostowaliśmy zziębnięte członki. Po godzinie przyjechała ciężarówka zapasowa. Przeładowaliśmy bagaż i zajęliśmy miejsca na tobołkach przytuleni do siebie.
Nazajutrz zbudził nas brzask dnia. Przed nami wyrosły blado liliowe góry Tarbagataj. Step również blado liliowy, pachnie kwieciem karagaju i wiosną stepową. Wiatr ustał, a powietrze przesycone ciepłotą.
Stukamy do szoferki, ciężarówka przystanęła. Zeszliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Kiedy siedzieliśmy na samochodach, konwojent wręczył mi gałązkę czerwonego karagaju.
Ciężarówka zdąża do miejsca zesłania. Cisza i ciepło ukołysały nas. Wtuliłam głowę w pachnący kwiat i zasnęłam.
Słońce skąpało step złotymi promieniami, zerwało nas ze snu. Twarze nasze przemęczone, pokryte warstwą kurzu.
-Gdybyście spojrzeli w lustra, to uśmialibyście się ze swych twarzy- powiedziałam.
Na to wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
Poszukałam podręczne lusterko. Patrzę, cała moja twarz podrapana w kwadraty i pokryta zeschniętą krwią. To karagaj spłatał mi taką niespodziankę. Śliną zmyłam krew i twarz doprowadziłam do znośnego wyglądu.
Słońce rozkosznie grzeje, a za ciężarówką suną tumany suchego kurzu.
1 maja 1940. Około godziny 9 tej rano dobrnęliśmy do miasteczka rejonowego Urdżar, położonego na stepie, 80 kilometrów od granicy Chin.
Miasteczko nędzne, ulepione z gliny, jedynie budynki publiczne i gmach N.K.W.D. są murowane.
W miasteczku osadzono około 100 osób Polaków i obywateli Polski. Zawieźli nas na obszerne podwórze artelu „Nasz trud”, gdzie przeprowadzono rejestrację według zawodów.
Siedzimy na tobołkach na podwórzu artelu i czekamy na dalszy los. O godzinie 11-tej zakomunikowano nam, że możemy skorzystać z obiadu w stołówce. Skorzystaliśmy. Podano barszcz z kapusty i solonych pomidorów. Na drugie danie był gulasz z ziemniakami oraz słodka herbata. Za obiad zapłaciliśmy po 2,50 rubli.
Po obiedzie, o godzinie 1-szej, zaprowadzono nas do łaźni publicznej. Kąpiel polegała na tym, że w basenie była ciepła woda. Do miednicy nabierałyśmy wody i spłukiwały ciało z mydła.
Po południu przyszedł „zawiaduszczy” artelu i zalecił, abyśmy sami wynajęli mieszkanie.
Wielu poszło za mieszkaniem. Myśmy rozłożyły nasze rzeczy w magazynie artelu i postanowiły zaczekać do jutra.
Artel, do którego nas przydzielono, posiada dwa oddziały. Na pierwszym oddziale, na terenie którego przebywamy, jest stołówka i obora z krowami. Drugi oddział skupia warsztaty reparacyjne.
Gdy wzeszła pierwsza gwiazda, wyszłam poza artel, uniosłam oczy ku Stwórcy i błagałam o moc przetrwania tego, co mnie tutaj czeka.
Mama rozpaliła prymus i ugotowała herbatę. Po wypiciu herbaty rozścieliłyśmy koce, by wypocząć po tej uciążliwej podróży.
Nie spałyśmy długo, co chwila ktoś powracał z miasta. Toczono głośne rozmowy, to szukano bagażu, a wreszcie miejsca na legowisko. Tego rodzaju „przyjemności” trwały do północy. Po północy zapanował względny spokój.Wówczas z zakamarków wypełzły olbrzymie karaluchy i poczęły nas nękać, łażąc bezczelnie po głowach. Ciągle ktoś świeci zapałkę i poluje na karaluchy. Znużona drogą, przejściami i własnymi trapiacymi myślami, zasnęłam snem twardym.
Nazajutrz, 2 maja, zbudziło nas słońce i orzeźwiający powiew wiosny. Po porannej toalecie, poszłyśmy do nowej rejestracji. Pytano o to samo, co wczoraj. W końcu oznajmiono, abyśmy poszły do fotografa, bo za dwa dni otrzymamy paszporty.
Jesteśmy po fotografii. Około godziny 12-tej w artelu zjadłyśmy obiad. Była łapsza, woda z makaronem, mielony zraz z ziemnakami, kromka chleba i herbata bez cukru. Pytamy o cukier. Kelnerka powiedziała:
-To tylko wczoraj, z okazji święta, była herbata z cukrem.
Po obiedzie poszłyśmy do miasta. Zaszłyśmy pod cerkiew, była bez krzyża. Cerkiew została zmieniona na klub, kino i salę do tańca. Przed cerkwią, w miejsce dawnej figury religijnej, ustawiono standardowy pomnik. Na ławeczce siedzi Lenin i gwarzy ze Stalinem.
Tubylcy twierdzą, że Urdżar liczy 40 tysięcy mieszkańców, choć robi wrażenie większej wioski. Na całe miasto i okolicę są czynne cztery liche sklepy z witrynami.
Rosja przeżywa rozkwit komunistycznego życia gospodarczego. Dotąd niejest w wojnie, więc poszłyśmy zobaczyć, co w sklepach sprzedają. W pierwszym sklepie zastałyśmy jedno nowe pianino, a na półkach stały różnego rodzaju popiersia i figurki Stalina, zaś na stoisku były różnej treści książki, przeważnie plagiaty.
Drugi sklep- spożywczy, był zaopatrzony w mnóstwo półek, ale przeważnie były puste. Z towarów konsumpcyjnych zastałyśmy: wódkę, wino, szampan, ocet, sól i mieloną kawę w puszkach w cenie od 1 do 10 rubli.
Trzeci sklep był zaopatrzony w prymitywne naczynia kuchenne, liche zabawki, zarękawki, futra, berety, bluzki damskie, guziki i cylindry do lamp naftowych.
Czwarty i ostatni sklep miał na składzie sprężynowe łóżka, których nikt nie kupuje ze względu na wysoką cenę, fotele, jeden patefon i płyty gramofonowe.
Sklepów chlebnych nie ma, bo Urdżar uchodzi za „chlebnoj rejon”, natomiast na bazarze, każdej niedzieli, odbywa się wolny handel.
W mieście jest jedna restauracja, gdzie stoły okryto ceratą. Jadają w niej komandiry i inne komunistyczne „szyszki”. W restauracji tej podają przez cały rok na przemian: szczyj, łapszę lub barszcz, a jako drugie danie, kawał smażonej ryby z ziemniakami, a do tego kromkę chleba i niesłodką herbatę. Obiad taki kosztuje od 1,50 rubla do 3 rubli, w zależności od tego, czy zupa nagotowana kośćmi czy bez.
Po odkryciu poczty, poszłyśmy do stołówki na kolację. Była tylko łapsza. Kosztowała 1 rubla.
3 maja. Cały dzień zużyłyśmy na wykupienie fotografii do paszportu, zjedzenie obiadu w stołówce, a po południu na dalsze zwiedzanie miasta.
Ulice Urdżaru bez bruku i chodników, za to, co kilkaset metrów, stoi słup z przytwierdzoną doń żarówką elektryczną. Przez miasto przebiega główny trakt w kierunku na Chiny.
Nie mam dziś pomysłu na ilustracje, więc publikuję "goły" tekst, aby nie przedłużać. Może jutro coś wkleję.
OdpowiedzUsuńSzukałam kwiatu karagaj, ale nie znalazłam. Jest coś takiego, jak karagan (karagana syberyjska), ale ma żółte kwiatki, więc nie wiem, czy o gałązkę karaganu chodziło.
Pożywiom uwidom co z tego wyjdzie ;)
OdpowiedzUsuńAno, na razie w miarę znośnie, pewnie dopiero piekieko się zacznie.
OdpowiedzUsuńO zgrozo, jeszcze za wszystko muszą płacić.
OdpowiedzUsuńA jakie ciekawe nazwy zup :)
Tak, szczególnie zainteresował mnie "szczyj". Chociaż chyba nie chcę wiedzieć, co to takiego ;-) Te szczegóły życia w "dzikim" kraju-bezcenne.
OdpowiedzUsuńTo tylko tak strasznie brzmi, jest to "szczi", ichni kapuśniak z dodatkiem grzybów, mięsa, być może nazywano tak potocznie tę zupę. Czytam losy Ewy od początku, wśród znajomych mojej teściowej jest jedna sybiraczka, którą wywieźli z rodziną jako dziecko w stepy Kazachstanu. Żywotności mogłaby jej pozazdrościć niejedna młoda osoba, starsza pani, włosy zrobione, upięte wysoko w kok, żartownisia, lubi wypić kielicha mocnego trunku. Jak panie spotkają się przy naparstku wiśnióweczki i nie daj Boże, któraś wypije dwa i boli ją głowa, ją nigdy nie, a teściowa mówi: No coś ty, przecież ona sybiraczka, nie mierz się z nią. Pozdrawiam, czekam na dalsze losy.
OdpowiedzUsuńMaria, dzięki za rozszyfrowanie zupy i w ogóle, to dzięki, że też jesteś tu z nami :-)
OdpowiedzUsuńCi, którzy przeżyli to piekło i do dziś jeszcze żyją, to wyjątkowo silne osoby. Co im tam taka wiśnióweczka może poszkodzić :-)