Pamiętnik Ewy”- taka przesyłka dotarła do Rodziny w latach 80-tych. „Oddać do rąk Janiny D”. Pomimo starań, nigdy nie udało się dotrzeć do adresatki. Pamiętnik budził emocje. Wspomina się tam miejsca i ludzi dobrze Rodzinie znane, gdyż Ewa okazała się odległą w czasie i przestrzeni kuzynką, mieszkającą gdzieś na Antypodach, z którą Rodzina straciła po wojnie kontakt. Pamiętnik przeleżał w szufladzie 30 lat. Nadszedł czas, aby podzielić się nim z Wami. Są to prywatne notatki, nigdy nie szykowane do publikacji, dlatego emocje w nich zawarte, często naiwne i patetyczne, są prawdziwe, a nie obliczone na efekt wstrząśnięcia czytelnikiem.

Zapraszam Was na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Naszym przewodnikiem będzie Ewa Wojakowska-dziewczyna, która prowadziła przed wojną normalne, beztroskie życie, zanim jej świat się rozpadł.

Przepisując Pamiętnik nie ingeruję w składnię zdań, ani w archaiczną pisownię wyrazów. Poprawiam jedynie literówki, interpunkcję, kolejność słów tam, gdzie zaznaczyła to autorka. Ilustracje pochodzą z zasobów internetu, lub z archiwów własnych. Wprowadziłam je jako dekorację, nie stanowią one elementu pierwotnego pamiętnika. Konwencja bloga wymaga nadawania tytułów postom. Również owe tytuły nie są częścią pamiętnika.

Informacja dla nowych czytelników:

Po prawej stronie znajduje się link do początku historii Ewy.

Przed skopiowaniem fragmentów pamiętnika na inne portale, prosimy o zwrócenie się o zgodę!

piątek, 29 kwietnia 2011

To wszystko nie jest snem.

Obóz No. 2 zajmuje irańskie koszary wojskowe. Bloki mieszkalne są murowane, ale sporo wygnańców mieszka pod namiotami.
Otrzymałam koc i miejsce pod namiotem. Jestem bez zapasowej bielizny i rzeczy. Wszystko, co uratowałam z Rosji, zdałam w Pahlevi, mają je przysłać transportem.
Zaraz po przyjeździe podjęłam pracę w referacie ewidencji, gdzie pracują dzień i noc, bowiem transporty z Teheranu odchodzą do Afryki.
O godzinie 8-mej wieczorem rozpoczęłam pracę nocną. Wypisywałam nazwiska z kartotek na listę transportową. W referacie ewidencji są zatrudnione same niewiasty, mężczyzn powołano do służby wojskowej. Praca syzyfowa, zespół pracowniczek sympatyczny. O godzinie 11-tej w nocy podano posiłek: kawę z mlekiem, biały chleb z masłem i owoce.
O godzinie 3-ciej nad ranem zakończyłam siedmiogodzinną pracę nocną w referacie ewidencji. Przy pomocy jednej z koleżanek odnalazłam swój namiot. Na posłaniu zastałam: miskę, łyżkę, kubek i suchy prowiant.
W namiocie, na ziemi, na rozścielonych kocach śpi około 50-siąt osób, mężczyźni, niewiasty i dzieci, w tym rodziny, małżeństwa, samotni. W namiocie panuje ruch, jak na plaży. Co chwilę słychać pomruki śpiących, gdy ich ktoś zbudzi, lub gdy grymasi dziecko.
Rano, gdy słońce poczęło zaglądać do namiotu, dzieci rozpoczęły głośno ziewać, budząc matki, by poszły z nimi do umywalni.
Kiedy gwar spowszechniał, z posłania uniósł głowę adwokat Frueling z Krakowa, ziewnął solo, jak przystoi na wirtuoza i języczkiem wyżępolił poranną serenadę:
-Psiakrew, to człowiek całe życie uważał, aby nie mieć dzieci, a tu cudzy bachor nie daje mi spać!
Słuchacze obdarzyli wirtuoza gromkim śmiechem.
Otrzymałam sukienkę z darów amerykańskich, a po toalecie i śniadaniu, poszłam do Polskiego Czerwonego Krzyża, wzięłam blankiet i napisałam do teściowej do Lwowa 25 dozwolonych słów. Doniosłam, że jestem zdrowa i nie odczuwam braków. Prosiłam o powiadomienie Mietka.

Mama przechodzi końcowe stadium tyfusu brzusznego. Lekarz skierował mamę do szpitala wojskowego.
Zahaczyłam o pracę, przynajmniej coś zarobię. Po południu odnalazła mnie Irusia Sochowa, pracuje w Delegaturze Opieki Społecznej.
-Gdzie twa mama?- zapytała Irusia.
-Chora na tyfus, leży w szpitalu. A co porabia twoja mama?- zapytałam.
Po twarzy Irusi spłynęły duże krople łez. Urywanymi słowy powiedziała:
-Moja mama zmarła trzy dni temu.
-Boże, czy to możliwe, aby takiej zacności człowiek już od nas odszedł?- westchnęłam.
-Na co zmarła twa mama?- zapytałam.
-Na tyfus. Była już rekonwalescentką. Stale pytała o ciebie i twoją mamę.
Ludzie mrą w zastraszający sposób.
Irusia uzyskała dla mnie przepustkę i pojechałyśmy do miasta. Autobus wojskowy zawiózł nas bezpłatnie do centrum stolicy, na ulicę Istambul. Irusia prowadzi mnie szerokimi ulicami, zatłoczonymi ludźmi. Nigdzie nie widzę egzotyki, turbanów, tszadorów, ani mężczyzn w chałatach. Teheran zmodernizowany, odnoszę wrażenie, że jestem w Europie. Na ulicach widzimy Amerykanów, Polaków i zmodernizowanych Irańczyków. Irańczycy noszą dobrze skrojone garnitury, cechuje ich śniady odcień skóry i czarne oczy, lśniące, jak diamenty.
Z ulicy Istambul skręciłyśmy w prawo na ulicę Lalezar, gdzie istniał zmodernizowany handel Teheranu, a okna wystawowe były zatłoczone wszelkiego rodzaju towarem.
Nie mogę oderwać oczu od wystaw sklepowych pełnych wyrobów ze złota, srebra i szlachetnych kamieni.
W myślach robię zapotrzebowanie, niestety, nie posiadam pieniędzy. Kusi mnie kawiarnia i aromat kawy.
Te bogactwa sklepów upajają mnie. Chodzę, jak w zaczarowanym świecie, a kiedy zapłonęły światła elektryczne, myślałam, że to bajka, że uległam halucynacji. Ręką dotykam okien wystawowych i wiodę rozmowę sama ze sobą:
-To wszystko, co widzę, nie jest snem, a rzeczywistością.
Wieczorem, po powrocie do obozu, wyjęłam z torebki podręczny notesik i zanotowałam:
„Godzina 20-sta. Ulice Teheranu rzęsiście oświetlone. Pragnę żyć. Świat taki cudny, a ja sama. W oczach moich migocą reklamy, luksusowe sklepy, limuzyny i nowoczesne domy”.

Mamę odwieziono ambulansem do szpitala wojskowego.
Codziennie odchodzą transporty ludności cywilnej do Afryki, nowe zaś przybywają z Pahlevi.
Wiele osób prosi o wcześniejszy wyjazd do Afryki. Motywują tym, że w Teheranie są uzbrojeni Sowieci, a oni pragną nareszcie odetchnąć od tego widoku.
Pracuję dorywczo. Pojechałam do miasta, sprzedałam złoty pierścionek i wstąpiłam do kawiarni na kawę turecką z ciastkiem. Kelnerzy w Teheranie wiedzą, gdy do stołu zasiada Polka, podają pełen klosz ciastek.
Codziennie odwiedzam mamę i harcuję po mieście by nasycić oczy tym ziemskim bogactwem. Tak byłam zaabsorbowana wystawami sklepowymi, że nie zauważyłam tych wspaniałych meczetów z pięknymi, mozaikowymi kopułami i minaretami.

Po dziesięciu dniach życia pod namiotem, przeniesiono mnie do bloku murowanego. Spanie również koedukacyjne, ale już nie na gołej ziemi, tylko na posadzce z cegieł.

Jestem u mamy w szpitalu wojskowym. Szpital zatłoczony chorymi. Mama odzyskuje samopoczucie, chodzi w pidżamie i reperuje zdrowie owocami.
Mama wzięła mnie pod rękę i zaprowadziła na koniec korytarza, wprowadziła do sali oficerskiej, szeptem powiedziała:
-Tam za parawanem umiera Zygmunt Kostkiewicz, brat stryjeczny męża cioci Mani, adiutant generała Andersa.

W pierwszych dniach września wezwano mnie telefonicznie do Delegatury Opieki Społecznej.
W wydziale sanitarnym zastałam za biurkiem z poważną miną Marię Jaroszową. Z miejsca zapytała co z mamą, jak się czuje i kiedy widziałam ją ostatni raz?
-Mamę widziałam wczoraj, dzisiaj otrzymałam od niej list.
Po chwili Jaroszowa podziękowała mi za informację.
Schodząc na parter wstąpiłam do biura ewidencji. Podszedł do mnie adwokat Frueling, zapytał:
-Co słychać z mamą?
-Dziękuję, wszystko dobrze. Jutro wyjdzie ze szpitala.
Frueling zrobił duże oczy i wyraził zdziwienie.
Kilka dni później doszła mnie wiadomość, że urzędniczka w szpitalu zamiast odnotować nazwisko mamy pod rubryką wypisanych ze szpitala, wpisała pod rubrykę osób zmarłych.
Znajomi opłakiwali mamę, a ja, poza indagacją, nic nie wiedziałam. To dobry omen. Mama będzie długo żyć.
Byłam w Poselstwie Polskim. Zaniosłam list od mamy dla ambasadora profesora Kota.
Około 15 września zaproponowano mamie pracę w Delegaturze, w wydziale sanitarnym. Mama zrezygnowała z tej pracy na moją korzyść.
Mama nie lubi biurowych kawałków. Jej odpowiadałoby zajęcie stosowne do poziomu wiedzy: tłumaczenie, praca naukowa lub artystyczna. Mama często bierze do ręki czerwony ołówek i podkreśla „Polska w Iranie”. Jako polonistkę, rażą ją styl i błędy.

21 września rozpoczęłam pracę w Delegaturze Opieki Społecznej w charakterze kancelistki w wydziale sanitarnym.
Delegatura zajmuje budynek w ogrodzie, jak z resztą większość willi i budynków ludzi zamożnych. Odbywam miesięczną próbę z poborami 150 tumanów miesięcznie. Koleżanki powitały mnie serdecznie. Powierzono mi obsługę telefonu i statystykę chorób. Obowiązuje dwurazowe urzędowanie z dwu i pół godzinną przerwą w południe, kiedy panują upały.
Mama opuściła szpital, mieszkamy wspólnie w obozie.
Z Janką Kozakiewiczową siedzimy w kawiarni zaścielonej pięknymi dywanami, pijemy kawę turecką, jemy ciastka i wzajemnie opowiadamy koszmarne przeżycia w Rosji.

Jaroszowa pomogła nam znaleźć pokój. Wynajęłyśmy duży pokój umeblowany za 75 tumanów miesięcznie u Rosjanki, zamężnej za Włocha, pani Cornelli. Mieszkamy na piętrze z widokiem na zadrzewioną ulicę i przepływające kanały. Prosto z naszej baga Sephar Salar, wychodzimy na ulicę Istambul.
Pokój zaścielony dywanem, a w narożniku ikona.
Zapadłam na żółtaczkę, mimo to, chodzę do biura, by nie stracić zajęcia.
Mama w swoim żywiole. Do północy „urzęduje” w lokalu Polskiego Czerwonego Krzyża i gra w bridża, ja zaś chodze do czytelni P.C.K., wertuję gazety z lat ubiegłych, kiedy byłam odcięta od wiadomości i świata.
Nareszcie nadszedł nasz bagaz z Pahlevi.
Co niedzielę piszę obszerny list do Mietka, opisuję etapami miniony czas oraz informuję, co obecnie porabiam.
Nasyciwszy oczy wystawami sklepowymi, odżyła we mnie żyłka amatorki kina. Nieomal codzinnie chodzę do kina, wykupuję tani bilet i z zainteresowaniem obserwuję aktualne dodatki z wojny.

Drożyzna w Teheranie rośnie. Dawniej były w użyciu szaje i krany, dzisiaj w rachubę wchodzą tumany.
Mama grywa na fotrepianie w restauracji „Varsovi”, przy ulicy Lalezar. Poszłam do restauracji, ale zaraz wyszłam, gdy zobaczyłam mamę zabawiającą gości.
U pani Cornelli co sobotę przed ikoną, wiszącą w narożniku pokoju, płonie świeca.
Mama nawiązała kontakt z pułkownikiem lekarzem dr Baboniem i kapitanem Kozakiewiczem. Byli z ojcem na jednej celi w Brygidkach we Lwowie i w Kijowie.
Ojciec posiada piękna kartę z więzienia, darzył współtowarzyszy niedoli ciekawymi referatami z literatury polskiej i opowiadał interesująco podróże do Włoch, Szwajcarii i po Bałkanach. Od czasu, kiedy dotarła do więzienia wiadomość o deportacji rodzin wgłąb Rosji, ojciec popadł w melancholię. W więzieniu kijowskim ojciec podpisał jakiś protokół o zakończeniu śledztwa. Dziesięć dni później wyprowadzili ojca z celi z rzeczami i odtąd zaginął po ojcu wszelki ślad. Obaj panowie oświadczyli mamie:
-Pułkownik już nie wróci.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Podróż do Teheranu

14 sierpnia 1942, przed wschodem słońca, załadowano nas na stateczek motorowy. Mamę pozostawiono na pokładzie stateczku, a mnie wyznaczono miejsce pod pokładem. Płynęliśmy do portu prawie godzinę.
Nareszcie stanęłam na gościnnej ziemi irańskiej. U wybrzeży oczekiwali nas żołnierze Armii Polskiej Pomocnicza Służba Wojskowa Kobiet. Wprowadzono nas ku miejscu, gdzie czekały ciężarówki „doczki”. Sprawnie załadowano nas i ciężarówki wyruszyły ku obozowi cywilnemu, rozłożonemu na plaży.
Obóz cywilny podzielony jest na dwie części: brudną i czystą. Nas, przybyszów, ulokowano w części brudnej, gdzie przeszliśmy dezynfekcję, szczepienie, a zniszczone rzeczy odbierano i palono.Dopiero po dezynfekcji zaprowadzono nas do obozu czystego, a z tego obozu odsyłano partiami ciężarówkami do Teheranu, do obozów ludności cywilnej.
Obóż w Pahlevi posiadał charakter obozu przejściowego. Na bambusowe kije narzucono maty, by chroniły przed żarem słońca. Ścian szałasy nie posiadały, a piasek plaży zaścielono matami.
Ocalały bagaż ułożyłyśmy w szałasie. Ubrałam kostium kąpielowy i poszłam zażywać kąpieli w Morzu Kaspijskim, położonym 26 metrów poniżej poziomu właściwych mórz. Morze Kaspijskie nie ma połączenia z innymi morzami, jest zamknięte, jak jezioro.

Delegatura Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej wzięła nas w swe posiadanie, nakarmiła gęstą zupą, nagotowaną mięsem oraz białym chlebem, po czym rozdano suchy prowiant: suchary, masło, ser, dżem, a słodką herbatę mogliśmy pić bez ograniczenia. Apetyt dopisywał, ludzie jedli nieustannie, nawet w nocy.
Większość przybyłych z Rosji obarczona jest chorobami jak: szkorbut, awitaminoza, malaria, gruźlica, pelagra i inne. Polacy masowo umierali podczas transportów, postojów, w ogóle na szlakach swych przymusowych wędrówek. Samo Pahlevi liczy ponad dwa tysiące grobów polskich.
Do miasta nie puszczają nas. Irańczycy, właściwie Azerbejdżanie, podchodzą pod nasz obóz i uprawiają handel starą, ciepłą odzieżą. Nabywają ją za smaczne owoce: daktyle, pomarańcze i granatowce. Zachodzimy w głowę, na cóż im ciepła odzież? Z czasem zagadnienie to uległo wyświetleniu. Azerbejdżanie szmuglują starą odzież do Rosji.
Mama wciąż osłabiona, żyje sucharami i herbatą, a w dzień korzysta ze słońca. Złote promienie słońca dodatnio wpływają na mamę, przypominają nam dobre czasy znad Bałtyku.
Obok nas siedzi Stenclowa, żona aptekarza ze Lwowa, gwarzymy o tym i owym. W pewnym momencie spojrzałam na jej rękę. Zauważyłam identyczny pierścionek, jaki ukradli mamie Żydzi w Taszkiencie. Powiedziałam do mamy:
-Popatrz, pani ma taki sam łańcuszkowy pierścionek, jaki tobie ukradli.
-Pierścionek ten kupiłm na bazarze w Jangi Jul od jakiegoś Żyda- wyjaśniła Stenclowa.
-Jeśli to jest mój pierścionek, to ma jedno ogniwo przerwane oraz posiada szczególny znak od środka i pasować będzie na mój czwarty palce- powiedziała mama.
Stenclowa zdjęła pierścionek z palca i podała mamie.
Mama oglądnęła, przymierzyła, mówi:
-To jest mój pierścionek, który mi ukradli.
-W tej chwili nie zbywam go. Gdy będę sprzedawać, pani ma pierwszeństwo pierwokupu- rzekła żona aptekarza, Stenclowa, ze Lwowa.

17 sierpnia przyjechał do Pahlevi ambasador profesor Kot. Romek Łępicki przyszedł po mamę i zaprowadził ją do ambasadora Kota, gdzie zastali długi ogonek petentów. Mama nie mogła pozwolić sobie na długie czekanie, więc odeszła, ale Romek wyczekał kolejkę i załatwił naszą sprawę wyjazdu do Teheranu.

18 sierpnia wypłacono nam po 6 tumanów zasiłku. Mama kupiła od domokrążnego sprzedawcy pudełeczko pudru i słoik kremu. Ja zaś kupiłam bułkę z rodzynkami i z miejsca zjadłam.
Zdałyśmy bagaż na transport.

19 sierpnia, ze wschodem słońca, wyruszyło nas 18-tu „protegowanych”, wygodnym autobusem do Teheranu.
Mijamy liczne wioski irańskie, ulepione z gliny. W wioskach dostrzegamy sklepy pełne towarów. Co kilkanaście kilometrów mijamy posterunki sowieckie, bowiem ta część Iranu jest pod okupacją sowiecką.
Słońce silnie grzeje. Za autobusem suną tumany gęstego kurzu. Mieliśmy postój w przydrożnym seraju, za kilka kranów nabyliśmy szklankę mocnej, słodkiej herbaty.
Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę i wjechali w łańcuchy gór Elburz. Autobus serpentyną wspina się na szczyty gór. Doliny się zielenią, podnóża miejscami zazielenione. W rzeczywistości góry są gołe. Wzbudzają grozę i lęk. Autobus mknie wąską drogą górską, mijamy liczne, nieubezpieczone, ostre zakręty. Wśród gór napotykamy osiedla, stada baranów i wartko płynące strumyki, użyźniające zbocza i doliny.



W górach, w nędznej osadzie, mieliśmy postój. Szofer zmienił w chłodnicy gorącą wodę na zimną. Pijemy słodką herbatę. Mama zamawia jajka, ale właściciel seraju inaczej nie gotuje, jak 12-ście sztuk.
-Popatrz Ewo, zamówiłam 12-ście jaj, bo karczmarz nie chciał mniej gotować. Trudno mi zrozumieć świat. Tam w Rosji niczego nie ma, a tu wmuszają w człowieka, aby nabył więcej, aniżeli potrzebuje- wyraziła swe żale mama.
Minęliśmy łańcuch gór i późną nocą przybyliśmy do Kazwinu. Miasto murowane, zabudowane domami parterowymi. Tu i ówdzie miga światełko. Mieszkańcy pogrążeni są we śnie. Autobus stanął przed okazałym gmachem. Wyszedł do nas lekarz- Polak i o zdrowie zapytał.
Po odświeżeniu twarzy, nakarmili nas, dali koce i na czystej sali umożliwiono nam odpoczynek. Rano zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Przejeżdżamy przez Kazwin. Ujrzeliśmy żołnierzy sowieckich, a na placu czerwoną karuzelę.
Za Kazwinem stanęliśmy przed szlabanem, wzniesionym na ruchliwej drodze. Wyszedł oficer sowiecki, szofer okazał dokumenty. Oficer przeliczył oddzielnie mężczyzn, odzielnie niewiasty i oddzielnie dzieci. Żołnierz sowiecki uniósł szlaban i droga do Teheranu była wolną.
Towarzyszący nam oficer-Polak powiedział:
-Nareszcie jesteśmy wolni od wpływów sowieckich.
Wjechaliśmy w strefę okupacji angielsko-amerykańskiej. Nigdzie na drogach nie widać szlabanów, ani posterunków.
Mijamy równinę, wioski i karawany wielbłądów. Wszędzie są sklepy pełne towaru. Obserwujemy krajobraz i jemy cukier kostkowy.

21 sierpnia po południu, około godziny 3-ciej, wjechaliśmy do stolicy Iranu- Teheranu. Miasto pachnie czystością, ulice szerokie, asfaltowane, domy nowoczesne. Mieszanina stylów: islamski, współczesny oraz widzimy liczne ozdoby, rozety i kolumny wzorowane na sztuce Achemenidów, dynastii panującej w Iranie 600-300 lat a.C.n., a nad miastem dominują samnickie kopuły i timurowskie minarety.
Minęliśmy miasto, wjechaliśmy na szosę, potem skręcili w lewo i drogą polną zajechaliśmy do obozu cywilnego dla wygnańców, oznaczonego numerem 2.
Mamę oddałam do szpitala, a sama, zgodnie z nakazem, zaszłam do sali, by przejść przegląd lekarski i kąpiel.
Rozebrane do naga, przeszłyśmy przed lekarzem, po czym odbyłyśmy gorącą kapiel pod prysznicami.


wtorek, 19 kwietnia 2011

Ciężka droga ku wolności.

Stoimy w blasku księżyca na stepie, otworzyliśmy walizki, worki i zawiniątka, przygotowani do rewizji celnej. W tym pada nowe zarządzenie, że rewizję celną przejdziemy po przeciwnej stronie toru.
Znowu taszczymy bagaż na nasyp, a potem toczymy w dół toru. Otworzyliśmy bagaż i czekamy. W tym to czasie żandarm polski chodzi z workiem i zbiera sowieckie pieniądze dla tych, którzy nie mogą z Rosji wyjechać.
Sowietki obchodzą długi rząd wędrownych tułaczy i przewracają w szczątkach dobytku. Moją walizkę przewróciła sowietka do góry nogami. Niczego podejrzanego nie znalazła. To, co było wartościowe, zabrali mi we Lwowie.
Po rewizji celnej skierowano nas, ludność cywilną, do obozu woskowego i umieszczono w pustym baraku. Tu oświadczono nam, że do portu jest około 8 kilometrów, drogę tę każdy, łącznie z bagażem, musi odbyć własnym asumptem. Jedynie dzieci i chorzy zostaną przewiezieni wojskowymi samochodami ciężarowymi.
Trzeba zlikwidować część bagażu, bo któż doniesie go aż 8 kilometrów? Bieliznę oddałam do szpitala wojskowego, a rzeczy rozdałam wśród tych, co niczego nie posiadali. Wiele pamiątek osobistych spaliłam. Ludzie masowo palą rzeczy.
Mama zostanie przewiezioną do portu, a mnie wypadło pójść pieszo. Przyłożyłam głowę o walizki i drzemię.
Około północy w baraku powstał ruch. Jedni jedzą, drudzy redukują bagaż, a wielu już wyruszyło w drogę do portu.

Po półocy wyruszyłam ku portowi. Brnę po kostki w piachu pustynnym. Niosę walizkę, co kilkanaście kroków przekładam z ręki do ręki, to biorę na plecy i tak tonę w sypkim piachu.
Coraz częściej odpoczywam. Nastaje brzask dnia. Nie wiem, czy uszłam połowę drogi? Cóżby jeszcze wyrzucić? Futro chcę uratować, bielizny nie mam. Posiadam kostium i trzy zapasowe sukienki. Co kilka kroków odpoczywam. Gwałtownie nastaje świt. Z oddali widzę idącego człowieka-Rosjanina. Zdąża ku mnie. Ustawiłam walizkę i czekam, aż nadejdzie.
-Słuchajcie, mam lekką walizkę, pomóżcie ją zanieść do portu, a dam wam złoty pierścionek.
Rosjanin wzruszył ramionami.
-Mnie nie potrzeba.
-To dam wam pierścionek z brylantem- powiedziałam.
-Też mi nie potrzeba. Daj mi coś do zjedzenia- powiedział nędznie odziany robotnik.
-Dam wam konserwę mięsną, sucharów i mydło- zaproponowałam.
Rosjanin wziął walizkę na barki i szedł raźnym krokiem. Ani razu nie przystanął i nie przekładał walizki. Zziajana, z trudem, dotrzymywałam mu kroku.
W porcie dałam Rosjaninowi umówioną konserwę mięsną, sucharów i kostkę mydła. Rosjanin, na widok jedzenia, złożył nieproletariacki ukłon i w podrygach podążał do domu.
Okazałam legitymację i wpuszczono mnie do miejsca ogrodzonego, przylegającego do molo.
Zastałam tam sporo ludzi, którzy jeszcze wczoraj wieczorem wyszli z bagażem. Twarze ich przemęczone, a mężczyźni zarośnięci.

Tuż przy molo stał zakotwiczony statek. Załadowują wojsko, a my czekamy kolejki. Około godziny 10-tej przyjechała mama. Zjadłyśmy po dwa suchary i wypiłyśmy wrzątek, zabarwiony mlekiem skondensowanym.
Około południa rozpoczęto wpuszczać na statek cywilów. Po pomoście, z walizką w ręce, weszłam na pokład statku. Wielu z przemęczenia, będąc w połowie drogi na statek, wypuściło z rąk bagaż. Z głuchym łoskotem poszedł na dno morza.
Cywilom wyznaczono miejsca na pokładzie, w pobliżu komina. Zajęłam miejsca dla mamy i siebie, a żołnierze pomogli mamie wnieść bagaż na statek.
Urządziłam legowisko i ułożyłam chorą mamę. Leżymy stłoczeni, jak śledzie w beczce. Zajęłam miejsce wśród chorych, by pielęgnować mamę. Z mej prawej strony leży mama, z lewej jakaś 40-to letnia niewiasta, żona oficera, będącego w niewoli niemieckiej. Niewiasta ta wygląda jak 70-cio letnia staruszka, zupełnie sterana, siedziała w łagierze.
Po zapewnieniu miejsca na pokładzie, opuściłam dzbanuszek na linie na łódeczkę i za kawałek mydła, nalano mi litr chłodnej wody źródlanej. Inni płacili za wodę garderobą lub żywnością.

Statek prymitywny. Przebiegam wśród mrowia ludzkiego i dopytuję o locus. Wskazano mi jakąś budę, zbitą z desek, u burty. Przed instytucją tą zastałam długi ogonek potrzebujących.
Słońce powoli zachodzi, statek ruszył. Wojsko zaopatrzyło nas w żywność: konserwy i suchary. Mama prawie nic nie je, tylko pije.
Leżę pomiędzy dwiema chorymi niewiastami i obserwuję, jak krwawe słońce ginie w ciemnozielonych wodach. Strudzona przejściami ostatnich dni i nocy, zasnęłam.

Noc. Na sklepieniu niebios roziskrzone gwiazdy. Słychać szum motoru i prucie fal. Odsuwam obwisłą głowę mej sąsiadki i układam na posłaniu. Z piersi chorej słyszę rzężenie i charczenie. Obok chorej leży jej siostra. Zbudziłam ją, odkryła prześcieradło, powiedziała:
-Siostra w agonii.
Pobiegłam po lekarza i siostrę. Pokład zatłoczony śpiącymi. Nastały ciemności. Nie ma wspólnego przejścia. Stopami wyczuwam wolne miejsca, często kogoś nadepnę, obrzuca mnie „komplementami”. Nie zrażona, zdążam do sanitariatu, by przyjść z pomocą obłożnie chorej.
Odszukałam sanitariat, zgłosiłam wypadek siostrze dyżurnej, przyrzekła pomoc.
Przybył ksiądz w skarpetkach, udzielił ostatniego namaszczenia olejami świętymi. Ległam przy umierającej, wsłuchana w jej rzężenie. Oddech chorej chrapliwy. Cóż mogę jej więcej pomóc? Chora zaksztusiła się charczącym oddechem, potem wszystko ustało. Czuję, że ciało tężeje. Siostra chorej odchyliła prześcieradło i stwierdziła zgon.
O świcie przyszła siostra sanitarna z sanitariuszem. Obwinęli zmarłą w prześcieradło, na piersi ułożyli cegłę, obwiązali sznurkiem i zwłoki opuścili przez burtę, bez ceremonii, na wieczne odpoczywanie, na dnie Morza Kaspijskiego.

Statek płynie wolno, słońce ostro grzeje. Ludzie wciąż biegają, to do locusu, to za wodą. A to, że ktoś ubiegłej nocy zmarł, to takie zwyczajne. W śmierci, wygnańcy, wyrwani z ziemi ojczystej, widzą wybawienie od ziemskich mąk i cierpień.
Mama leży, pije tylko wodę.

13 sierpnia, pod wieczór, statek przybił do irańskiego portu Pahlevi. Nie dobił do brzegu, ponieważ port nie posiada należytej głębokości.
Pod statek podpłynęły mniejsze stateczki motorowe i na nie załadowano wojsko.
Całą noc wyładowywano wojsko. My, cywile, nie śpimy. Stoimy u burty i czekamy kolejki.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Ewakuacja

Do miasta Jangi Jul napłynęło mnóstwo bezdomnych wyrostków w wieku od 12-tu do 16-tu lat. Pochodzą z europejskiej Rosji, będącej obecnie terenem działań wojennych. Wyrostki w biały dzień napadają niewiasty i wydzierają im z rąk torebki.
Idąc do kasyna na obiad, napadło mnie kilku wyrostków, jeden z nich usiłował wyrwać torebkę. Dałam mu parasolem po głowie, a łobuz ciskał we mnie kamieniami i ohydnie przeklinał.
Z początkiem lipca wojsko i ludność cywilną poczęła gnębić dyzenteria. Ustępy wprost oblegano, ale większość wychodzi w pole.

 Generał Anders poleciał do Moskwy. Krążą fantastyczne pogłoski. Jedni przepowiadają ewakuację, inni, że armia wyruszy na front kaukazki.
Generał Anders powrócił z Moskwy. Na arenie plotkarskiej zapanowała cisza.
Kilka dni później rozpoczęto sporządzać spisy rodzin wojskowych i wcielono do armii wszystkich wyczekujących na przyjęcie. Wskazuje to na rychłą ewakuację.

 17 lipca dotarła wiadomość o aresztowaniach delegatów i urzędników Delegatur Opieki Społecznej. Każdy pyta, co będzie z nami?
Podczas obiadu w kasynie mówiono szeptem. Krążą pogłoski o zaostrzeniu kursu.
Mama zachorowała na tyfus brzuszny, leczę ja sama. Chorobę mamy ukrywam przed znajomymi, bo nie pragnę pozostawić mamy w Rosji, na wypadek ewakuacji.
Brakuje mi sił. W dusznej izdebce leży mama, a tu słyszę różne wersje: to aresztowania, to, że nie będzie ewakuacji, to znowu determinacyjne rozmowy.
W Jangi Jul żyjemy więcej nerwowo, jak pod okupacją sowiecką we Lwowie. We Lwowie uważaliśmy Sowietów za wrogów, dzisiaj, wobec świata, uchodzą za sprzymierzeńców.

 Koniec lipca 1942. Żyjemy pod wrażeniem wyjazdu do Iranu. Panuje podniecenie. Cóż ja pocznę z mamą? Wciąż gorączkuje.
Dzisiaj wracam z obiadu o godzinie 4-tej po południu, w towarzystwie Romka Łempickiego i Jana Szumowskiego. Mijamy klomb, obsadzony kwiatami. Romek, aczkolwiek flegmatyczny i małomówny, dzisiaj z przekonaniem koloryzuje nasz wyjazd z Rosji. Co chwilę przystajemy i słuchamy jego wywodów, pełnych otuchy i wiary.

 Obok klombu, niedaleko głównego wejścia do dowództwa, stał czarny samochód osobowy, wyglądający na limuzynę.
-Któż to mógł przyjechać?- powiedział Romek.
Obserwujemy klomb i samochód i te drzewa uginające się od owoców.
Z gmachu dowództwa wyszedł wysoki mężczyzna w ubraniu cywilnym.
-To Tadeusz Irzycki- zauważył Szumowski.
Z samochodu osobowego nagle wyszło dwóch „pelikanów”, podeszli ku Iżyckiemu, rozmawiali z nim, po czym otoczyli Iżyckiego i zaprowadzili do limuzyny. „Pelikany” zrobiły ruch rękami. Iżycki wszedł do samochodu i za nim weszli pospiesznie „pelikany”. Jeszcze nie zdążono zamknąć drzwiczek, a samochód ruszył pełnym gazem.
-Czy pani widziała, co się stało?- zapytał Szumowski
-To auto dziwnie ruszyło- powiedziałam.
-Zaaresztowali człowieka- powiedział Szumowski.
Nazajutrz potwierdzono, że N.K.W.D. zaaresztowało oficera polskiego, czekającego na umundurowanie. Generał Anders złożył ostry protest.

 Sierpień. Termin wyjazdu bliski. Chorobę mamy ukrywam, inaczej przepadnie wyjazd.
Ludzie biegają, dopełniają formalności, sprawdzają, czy umieszczono ich na liście do wyjazdu.
7 sierpnia obwieszczono transport. Odchodzi jutro.
Całą noc czuwałam przy mamie. Nad ranem temperatura opadła, kryzys szczęśliwie minął. Bogu dzięki!

8 sierpnia, ze wschodem słońca, przystąpiłam do pakowania bagażu. Mama wstała i drżącymi rękami naciągnęła suknię. Po chwili wbiegł ppor. Hamaluk, oświadczył, abyśmy już były gotowe. Uzyskał ciężarówkę, podwiezie nas na stację kolejową.
Nadjechała ciężarówka. Zeskoczył ppor. Hamaluk i pyta o bagaż.
-Jeszcze nie gotowy- oświadczyłam.
Objawił niezadowolenie, łapie nasze rzeczy, wrzuca do walizki i przygniata kolanem. Umieścił nasz bagaż na ciężarówce, a nam kazał przyjść na stację kolejową.
Do podręcznej torby dopakowałam drobiazgi i pobiegłam na stację kolejową. Mamie poleciłam podążać za mną.
Mama z trudem przyszła na stację kolejową. Usadowiłam mamę na bagażu, sama zaś poszłam zapytać, w jaki sposób będziemy zajmować miejsca w wagonach, czy według kolejności, czy dowolnie.
Wojsko zajmuje wagony osobowe, nam wyznaczono ciepłuszki, wagony towarowe z pryczami. Chodziło o to, by jak najwięcej wywieźć ludności cywilnej.

 Pod budynkiem stacji kolejowej czeka grupa rodzin wojskowych, przeważnie niewiasty i dzieci. Słońce dokucza. Cywile siedzą spokojnie i cierpliwie wyczekują kolejki.
Po południu rozpoczęto wpuszczać ludność cywilną na peron. Ppor. Hamaluk przysłał dwóch żołnierzy, wzięli nasz dobytek i zajęli dla nas dwa wygodne miejsca na pryczy przy oknie.
Mama chwiejnym krokiem doszła do wagonu, urządziłam posłanie z koców i położyłam mamę. Troskliwy ppor. Hamaluk dostarczył nam pięciolitrową bańkę przegotowanej wody.

 W wagonie jedzie 25 osób: mężczyźni, kobiety i dzieci. Każdy zajął miejsce, urządził legowisko i z upragnieniem czeka tej chwili, kiedy ruszy pociąg.
W drzwiach wagonu stoją polscy żandarmi wojskowi z karabinami.
Po południu, koło godziny 3-ciej pociąg ruszył. „Pasażerowie” zrobili znak krzyża i szeptali modlitwy, aby Bóg pozwolił im ujrzeć ziemię obiecaną- ziemię Iranu.
Ledwo pociąg ruszył, pasażerowie siedzący pod nami, poczęli wołać:
-Woda leje się na głowy!
Byłam zniewoloną wylać większą część wody z bańki.
Pociąg mknie. Locusu nie ma. Na postojach korzystamy z rowu. Na jednej ze stacji pociąg ruszył bez sygnału, więc w ostatniej chwili wskakiwaliśmy do pociągu. Większość pasażerów cierpi na dyzynterię, więc postanowiliśmy, że na każdej stacji schodzić będzie dwóch pasażerów z potrzebą fizjologiczną i że czynność tę uskutecznią tuż przy wagonie.

 Mijamy pola uprawne, wioski uzbeckie, miasta i miasteczka. Nocą minęliśmy Samarkandę, miejsce spoczynku Timur Lenga, znanego nam Tamerlana. I w sogdiańskiej Marakandzie obozował Aleksander Wielki.
W wagonie panuje porządek. Mama leży. Żyje sucharami i herbatą, której dostarcza ppor. Kryszczyński.
Pociąg w pełnym biegu, mijamy stacyjki i rozjazdy. Za Jangi Buchara wjechaliśmy w step, następnie w pustynię Turkmenii, pokarbowaną wydmami piaszczystymi. Rzadko wdzimy krzewy saksaułu, dostarczające grubych korzeni na opał.
Turkmeni mają ciemny odcień skóry, niewiasty noszą barwne szaty oraz ozdoby w uszach, nosie i na nogach. Turkmeni to potomkowie starożytnych Turańczyków, znanych z Shah-namah, ksiąg królewskich, przekazanych przez irańskiego poetę Firdaus’ego z Tus.
Turkmenia o charakterze pustynnym. Za Aszhabadem, stolicą Turkmenii, poczęły dochodzić nas fantastyczne plotki, że z Rosji niczego wywieźć nie wolno, zwłaszcza przedmiotów z metali. Łapię prymus za nóżki i wyrzucam na pustynię. Ledwie to uczyniłam, z innych wagonów poczęto wyrzucać prymusy.

 10 sierpnia, pod wieczór, stanęliśmy na wysokim nasypie toru kolejowego pod Krasnowodziem. Z jednej strony mam widok na morze Kaspijskie i obóz wojskowy, z drugiej strony na step. Ktoś wydał zarządzenie, aby zejść z nasypu w step, bowiem tam przejdziemy rewizje celną. Zataszczyłyśmy, a raczej zepchnęłyśmy bagaż po stromym nasypie w step.

piątek, 15 kwietnia 2011

Wycieczka do Taszkientu

Każdej soboty są wyświetlane dla wojska polskiego filmy. Chodzimy na nie, dla zabicia czasu.
Życie żołnierzy polskich skupione jest w namiotach. Nowo przyjętych do armii najpierw odżywiają, a kiedy nabędą sił, zostają wdrażani w ćwiczenia praktyczne i teoretyczne. Armia polska bez uzbrojenia. Tylko nieliczni oficerowie posiadają rewolwery. Dziwne to wojsko polskie, ćwiczące bronią wystruganą z drzewa.
Żołnierze sterani więzieniami i łagierami, bez broni, obstawieni na każdym kroku „pelikanami”.

Ambasador Kot przyznał mamie stałe zaopatrzenie w wysokości 500 rubli miesięcznie.
Do Jangi Jul dzień w dzień napływają rodziny wojskowych i inni, w tym wiele osób co dopiero zwolnionych z więzień i łagierów. Ci ostatni, są to ludzie w łachmanach, bosi, brudni, zawszawieni, owrzodzeni i z czynną dyzenterią.
Pieczę nad rodzinami wojskowymi przejęli z własnej inicjatywy oficerowie. Dzielą się konserwami, pomagają zameldować w Milicji, ułatwiają osiągnięcie chleba, a nade wszystko adoptują nas, jako rodzinę, wobec władz sowieckich, by ułatwić wyjazd z Z.S.S.R.
Jesteśmy pod opieką młodego podporucznika Tadeusza Hamaluka. Dba o nas i dopilnowuje, abyśmy mogły wyjechać, gdy tylko będzie transport.

3 maja wypadł szczęśliwie w niedzielę. Urządzono akademię, było okolicznościowe przemówienie, które uprzednio przeszło sowiecką cenzurę.
Oficerowie polscy żyją nerwami, są skryci, małomówni, bowiem cała działalność naszego dowództwa, jest pod jawną i tajną kontrolą N.K.W.D.
Z Londynu powrócili generałowie Anders i Szarecki. Krążą pogłoski o nowej ewakuacji wojska i rodzin wojskowych do Iranu.

Przez Jangi Jul przepływa kanał Kurkundziuk. Stanowi o życiu w tym rejonie. Nawadnia pola w czasie, gdy od maja do połowy listopada, nie spadnie kropla deszczu. Nad kanałem Polacy urządzili plażę. Plaża na glinie, a woda mętna, raczej brudna, podobna do kałuży. Na południu rzeki są przeważnie mętne.
Ton na plaży nadają posiadacze kostiumów kąpielowych, ale większość mężczyzn zażywa kąpieli w kalesonach, spodniach, a niektórzy w damskich reformach, czym wywołują śmiech.
Na plaży panuje demokracja, płeć, wiek i szarża nie odgrywają roli, bo upały panują od rana do wieczora.
Pod koniec maja, za pośrednictwem referatu rodzin wojskowych, otrzymałam kilka listów od Mietka. Pisze, że zdrów, że coraz bardziej zbliżamy się ku końcowi naszej rozłąki.
„Kiedy minie burza wojenna, a świat odetchnie spokojem, postaram się wynagrodzić ci te wszystkie cierpienia”.
Wieczorem, po zachodzie słońca, zachodziłam w pole, porosłe kukurydzą, siadałam na skarpie ariku i wysyłałam gorące uczucia ku zachodowi, rozważając każde słowo wykaligrafowane ręką przez męża mego.

W ostatnich dniach maja w Jangi Jul wielkie poruszenie. Przybywa biskup polowy, ksiądz Gawlina. Mimo upału wre praca. Czynią przygotowania do bierzmowania i uroczystości Bożego Ciała.
Od wczesnego rana plac, pomiędzy dowództwem a szpitalem, zatłoczony jest wiernymi. Mszę świętą celebrował ksiądz biskup Gawlina. Nastrój podniosły, a z boku obserwują to wydarzenie Rosjanie i Uzbecy.
Od ołtarza mówił ksiądz biskup:
-Niebo błękitne, jak nigdy u nas, bez chmur, upajająco pachną katalpy, egzotyczna przyroda cudna, a jednak ile dalibyśmy, by znaleźć się teraz wśród naszych drzew i pól, gdzieś w cichym kościółku, podczas procesji Bożego Ciała.


Po twarzach naszych, na myśl o ojczyźnie, płynęły łzy. Po mszy świętej była defilada wojskowa.
Przyjazd księdza biskupa wlał w serca nasze otuchę i wiarę i na chwilę zapomnieliśmy, gdzie przebywamy.
Po wizycie biskupa z ust nie schodzi Iran- ten piękny kraj, znany z historii starożytnej. Tam, w Iranie, jest co jeść, panuje wolność i swoboda.
Podporucznik Hamaluk wynalazł dla nas małą izdebkę u Uzbeka. Mieszkamy w sąsiedztwie dowództwa. W nowym mieszkaniu bezpieczniej, bowiem inne izby zajmują oficerowie polscy.
Uzbek posiada winnicę i krowę. Na zagrodzie panuje wzorowy porządek. Naszego Uzbeka nie zaciągnięto do czerwonej armii, jak z resztą wielu innych. Uzbecy są elementem niepewnym, przeciwni ustrojowi komunistycznemu. Długo stawiali opór kołchozom, masowo ginęli z bronią w ręce, walcząc o wolność swego kraju, a wielu ginęło w piwnicach N.K.W.D. i sporo Uzbeków zaludniło łagiery na dalekiej północy, gdzie wyniszczały ich mrozy.

Po podwórzu biega maleńka Bachrinza, ubrana w zielone szarawary. Ojciec jej od południa przebywa na bazarze, a pod wieczór kitmenem rozbija spieczone grudy ziemi i nawadnia pola.
Gospodyni codziennie czerpie wodę z arika, filtruje ją kilkukrotnie przez lniane płótna i zlewa do olbrzymiej, zakrytej kadzi, stojącej u wejścia do sieni.
-Z kadzi nie wolno czerpać wody własnym naczyniem- zatroczyła gospodyni.
Mama zaczerpnęła czystą filiżanką wody z kadzi. Zobaczyła to Uzbeczka, wybiegła, przechyliła kadź i wylała całą zawartość tak mozolnie przefiltrowanej wody, po czym gruntownie oczyściła kadź, a kiedy przepływała woda arikiem, od nowa naczerpała wody, przefiltrowała i napełniła kadź. Przestrzegła nas, byśmy nie czerpały wody własnym naczyniem. Taka czystość panuje u Uzbeków, toteż są wolni od chorób tropikalnych.

Wieczorem na podwórzu syczy samowar, gospodarze spożywają obfity posiłek: pilaw, ryż z baraniną lub samsa, pierogi nadziewane mięsem i cebulką, nan, lepioszki chleba i kisz misz, rodzynki, a na zakończenie piją słodki, zielony czoj.
My korzystamy z wrzątku i zjadamy kolację: kawał chleba, czasami amerykańską konserwę mięsną.
Wieczorami odwiedzają nas oficerowie polscy. Dla odprężenia nerwów gramy w bridża.

Późnym wieczorem przybył ppor. Hamaluk. Przyniósł wiadomość, że N.K.W.D. zaaresztowało w Łunaczarsku pod Taszkientem, męża zaufania, porucznika Władysława Bugajskiego. Na obecnych padł strach. Chodzą słuchy, że oficerowie polscy giną bez śladu. Ponoć dowództwo trzyma nazwiska aresztowanych w tajemnicy, by nie wywołać paniki. Interwencje nie pomagają, a N.K.W.D., jak zawsze w takich wypadkach, nic nie wie.

Od czasu do czasu wojsko nasze urządza dowcipne rewie, koncerty oraz tańcówki. Na tańcówki przychodzi wiele Rosjanek. Większość Polaków w tańcach udziału nie bierze.
Zaprzyjaźnieni z nami oficerowie obdarowują nas konserwami i śledziami. Śledzie są artykułem zamiennym. Chętnie nabywają je Rosjanie, dają za śledzia masło, lub zsiadłe mleko ze śmietanką.

Czynność oficera dyżurnego na stacji kolejowej w Kaufmańskaja pełni, między innymi, ppor. Hamaluk. Idąc do służby, wychodzi obładowany konserwami, tytoniem, lub chlebem. Wszystko to zanosi sowieckim urzędnikom kolejowym za „błat”, ułatwienia w nabyciu biletów kolejowych, czy też otrzymanie wagonu dla przewozu rodzin wojskowych. Za łapówkę można nabyć bilet kolejowy, przeprowadzić zameldowanie w Milicji, uzyskać kartki na chleb, w ogóle wszystko.

Koniec czerwca 1942. Położenie na froncie ciężkie. Niemcy zajmują Kaukaz. N.K.W.D. stosuje coraz to nowe szykany. Ponoć istnieje poufny rozkaz, aby oficerowie, poza obozem, chodzili gromadnie, a co najmniej we dwójkę.
Jutro oficer płatnik jedzie do Taszkientu do Banku. Jako asysta jedzie z nim dwóch oficerów. Namówiono mnie i jeszcze jedną Polkę, byśmy im towarzyszyły.
Owinęłam w chusteczkę kawał chleba i sowieckim samochodem ciężarowym, przekazanym naszej armii do użytku, pojechaliśmy do Taszkientu.
Wojskowy kierowca wprawnie mija arby, zaprzęgnięte w wielbłądy lub osły. Tu i ówdzie mijamy pożółkłe ścierniska zebranego jeszcze w maju jęczmienia. Pola pokryte kanałami irrygacyjnymi. Główne kanały obsadzono drzewami morwy, której owoce, czerwono i bladoróżowe, wywołują dyzynterię.
Po godzinie jazdy ujrzeliśmy kontury Taszkientu. Ciężarówka wbiegła w szeroką, asfaltowaną ulicę. Miasto tonie w cieniu wysokich, strzelistych topoli i rozłożystych drzew uruku, moreli. Po obu brzegach ulicy ciągną ariki, przepływa nimi woda, która służy do użyźniania roślinności i na potrzeby domowe.


Taszkient jest schludny i czysty. Na ulicach widać przeważnie Rosjan, tubylcy żyją na przedmieściu, w starej dzielnicy, w domach glinianych.
Po mieście chodzimy gromadą, również do Banku poszliśmy razem.
Po załatwieniu formalności służbowych, wyruszyliśmy na miasto. Idziemy głównymi ulicami, gdzie istnieją sklepy rządowe. W jednej z witryn wystawnych zauważyłam bogatą wytstawę: mydeł toaletowych, kremów, pudrów, wód kolońskich i kwiatowych, perfum, kredek do ust i inne akcesoria dla niewiast.
-Wstąpmy do sklepu, zapytam choćby o ceny- zaproponowałam.
Oficerowie powiedziali chórem:
-W sklepie niczego nie ma.
Nie dałam wiary, choć już dwa lata przebywam w Rosji. Nacisnęłam błyszczącą klamkę, pchnęłam drzwi i weszłam do sklepu, nasyconego zapachem perfum i wód kwiatowych. Półki i gablotki zawalone towarem, ale to były makiety.
Za ladą sklepową siedział łysawy, o rysach semickich, sprzedawca.
Zapytałam o wodę kolońską
-Dzisiaj niczego nie ma- powiedział.
-No i co, kto miał rację?- zapytali oficerowie.
W innych, szerokich witrynach, wystawiono różnorodne wędliny, sery, jajka, bloki masła, pieczywo, ale to wszystko było z gipsu, a sklepy świeciły pustkami.
Po przemierzeniu miasta wzdłuż i wszerz, kupiliśmy u ulicznego sprzedawcy- Uzbeka, kilka świeżych ogórków. Podzieliłam swój kawałek chleba, który zjedliśmy z ogórkami i zapiliśmy winem. Wino można było nabyć bez ogonka.
W końcu poszliśmy do jedynego sklepu jubilerskiego, gdzie sprzedawcami byli Żydzi. W sklepie zastaliśmy nieco wyrobów ze srebra i kilka przedmiotów ze złota (zegarek kieszonkowy, papierośnica). Ceny są niewspółmiernie wysokie. W gablotach wystawiono kilka antyków, stanowiły resztki dawnej świętości, zapewne zdobiły zamożne domy mieszczańskie.
Jako upominek imieninowy, zakupiliśmy kasetkę z chińskiej laki na papierosy, po czym zdrowo i cało powróciliśmy do Jangi Jul.

wtorek, 12 kwietnia 2011

W Uzbekistanie.

W Arisie, węzłowej stacji kolejowej, zdobyłam obiad: zupę z kapustą i porcję kaszy, okraszonej kwaśnym mlekiem. Nabycie obiadu ułatwił mi przygodny kolejarz, mający prawo zakupu obiadu bez ogonka.
W Arisie wsiadł do naszego przedziału podoficer sowiecki. Przyniósł ze sobą niesamowitą ilość jaj. Usiadł na ławie i ze spokojem obierał ugotowane na twardo jajka i jadł. Zjadł ich 59 sztuk.

6 kwietnia, po południu, stanęliśmy w Taszkiencie, stolicy Uzbekistanu. Bilety mamy do stacji Kaufmańskaja, ale stacją docelową pociągu jest Taszkient.
Nakazano nam opuścić stację kolejową i przeprowadzić „kompasirówkę” biletów.
Wzięłyśmy bagaż na plecy i wyszłyśmy przed budynek stacji kolejowej. Plac przydworcowy zatłoczony jest ludźmi, siedzą na dobytku. Wyszukałyśmy skrawek wolnego miejsca i złożyły bagaż.
Mama usiadła na bagażu, bowiem w Taszkiencie strasznie kradną, a ja poszłam zasięgnąć informacji, kiedy odchodzi pociąg na Samarkandę i w sprawie kompasirówki.
Pociąg odchodzi o 8-mej wieczorem, kompasirówkę biletów wojskowych mogę przeprowadzić przy specjalnym okienku o godzinie 7-mej, czyli godzinę przed odejściem pociągu.
Powiadomiłam mamę, a sama poszłam poszukiwać kolejowego ustępu. Znalazłam niedaleko ogródka dworcowego, tuż przy kolejowej szopie towarowej. Ustęp pobielony na kolor jasno-niebieski,  a wejście prowadzi z lewej strony. Przybytek otwarty na oścież, po schodach płynie uryna, zmieszana z kałem. Pod budynkiem uskuteczniają swoje potrzeby zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Jedni na grubo, drudzy na cienko.
Obeszłam zabudowanie, wszędzie są ludzie. Wolnego, dyskretnego miejsca nie znalazłam. Nie ma innej rady, jak pójść śladem tych, którzy od tygodni obozują pod dworcem, czekając na bilety kolejowe, by jechać dalej.
Mam godzinę czasu do kompasirówki, wyruszyłam więc na miasto. Poszłam ulicą, wiodącą prostopadle od centrum dworca, minęłam rzeczkę Czirczik i wyasfaltowaną ulicę zabudowaną niskimi, parterowymi domkami. Poszłam ku śródmieściu. Ponieważ czas uchodzi, spojrzałam na te budowle o mieszanych stylach, na te kopuły i wieżyczki, wzorowane na sztuce islamskiej.
Stanęłam przy okienku kolejowym. Przede mną stoją żołnierze sowieccy- też czekają na kompasirówkę.
O 7-mej godzinie urzędnik uchylił okienko i rozpoczął zaopatrywać bilety kolejowe w pieczątkę i numery wagonów.
Wręczyłam nasze bilety kolejowe, spojrzał na plan, odstemplował i zaznaczył numer wagonu.
Wzięłyśmy bagaż na plecy i wąskimi ścieżkami, wśród mrowia ludzkiego, idziemy ku bramie, wiodącej na peron kolejowy.
Kontrolerka u wejścia na peron, sprawdziła bilety i wpuściła nas.
Kilka minut po godzinie 8-mej wieczorem, przy blasku seledynowego księżyca, wsiadłyśmy do wagonu kolejowego. Na stacji panuje zgiełk, tłumy nędznie odzianych ludzi zaległy peron. Nasz wagon zatłoczony młodymi Żydami z Polski. Są hałaśliwi, nie wzbudzają zaufania, stanowia raczej męty społeczne spod znaku taty Tasiemki z Warszawy. Siedzimy na bagażu, trzymamy bagaż rękami i nogami.
Młoda Żydówka z tej szajki rozpoczęła głośno zawodzić, wreszcie straciła przytomność. Jej współtowarzysze wołali:
-Kobieta zemdlała!
Podskoczyło kilu Żydów, by ją ratować. Wzieli omdlałą na ręce i wychodzą, gdy w tym zgasło światło. Słyszymy klątwy i krzyki wynoszących omdlałą.
Gdy wynieśli omdlałą, przybyła przewodnica wagonu. Zapaliła światło, a mama krzyknęła:
-Zginął mój neseserek!
Wybiegłam przed wagon, ale po szajce ani śladu. Zgłosiłam kradzież milicjantowi, pocieszył mnie w zmartwieniu:
-Trzeba było lepiej pilnować.
Wróciłam do przedziału, aby szajka nie okradła nas z reszty bagażu.
W neseserku mama trzymała lwią część uratowanej biżuterii: kolię brylantową i kolczyki z brylantami oraz bezcenne pamiątki i fotografie.
Po utracie neseserka mama popadła w zadumę. Milczy, twarz jej pokryta zimnym marmurem, zapewne obwinia mnie, że pchnęłam ją do tego wyjazdu.

Około godziny 10-tej wieczorem stanęłyśmy na stacji kolejowej Kaufmańskaja. Wytaszczyłyśmy bagaz z wagonu na peron. Zamierzałam pójść na poszukiwanie polskiej placówki, w tym, jak spod ziemi, wyrósł przed nami oficer żandarmerii z biało czerwoną opaską na ramieniu i przywitał nas:
-Dobry wieczór.
Zapytał, ile osób przyjechało?
-Proszę zaczekać, przyślę chłopców, pomogą paniom przenieść bagaż na placówkę dworcową- powiedział polski żandarm wojskowy.
-Szkoda wielka, że panie nie przyjechały wcześniej. Cztery dni temu odszedł ostatni pociąg z ludnością cywilną do Iranu. Da Bóg, że i my wyjedziemy z tego kraju- pocieszył nas dyżurny żandarm.
Nie trwało długo, przyszli żołnierze, zabrali nasz bagaż i zaprowadzili nas na placówkę. Była to schludna izdebka z podłogą. Na stole spały dzieci, a na ławce odpoczywał schorowany staruszek. Rozścieliłam koce na podłodze, pod głowę dałam walizki, byle dobrnąć do rana.

Staruszek gdera, przywołuje do spokoju, ale dziecko nie pomne przestróg, co chwila przerywa ciszę nocy. Stróżone drogą, bezpieczne pod strażą naszych żandarmów, zasnęłyśmy snem kamiennym, marząc o wolnej i szczęśliwej Polsce.

Rano obmyłyśmy twarze w mętnej wodzie. Niebo było lazurowe, a powietrze przepojone zapachem lata.
-Wpierw dopełnimy formalności, choćmy do dowództwa armii- powiedziała mama.
Idziemy drogami, ścieżkami, zakretami przez drewniany most, potem pod górkę i znalazłyśmy się w sadzie kwitnących jabłoni.

Mama przystanęła, lewą dłonią przysłoniła oczy i jakby w zachwycie, podnieconym głosem, powiedziała:
-To tu, to tu we śnie prowadziła mnie babcia.
-Widzisz, babcia cię tu przywiodła, a ty utrudniałaś mi wyjazd z Urdżaru-zrobiłam zarzut.
-Ale Żydzi okradli mnie z biżuterii- powiedziała mama.
Człowiek nie powinien przedkładać życia nad kosztownościami, cóż znaczą błyszczące kamienie w kraju, gdzie nie ma chleba. Wszystko na ziemi ułudne, a my tak ulegamy tej ułudzie.

Żandarmowi, stojącemu na warcie, okazujemy udostowierenia i wyjaśniamy cel przybycia. Na dyżurce wypisano przepustkę wstępu i stanęłyśmy w długim korytarzu.
Szefa sanitarnego, generała profesora Szareckiego, nie zastałam. Przyjął nas adiutant. Mama, mimo podeszłego wieku, pragnie również wstąpić do służby sanitarnej.
Adiutant poszedł na naradę do Komendantki Pomocniczej Służby Kobiet- Wysłouchowej. Po chwili powrócił, zakomunikował nam, że mama, z powodu przekroczonego wieku, nie może zostać przyjętą, otrzyma opiekę ze strony rodziny wojskowej. A co do mnie, postanowiono, albo zaczekam na generała Szareckiego, przebywającego w Wreskoje, gdzie istnieje centrum przeszkolenia sanitarnego, albo zrezygnuję ze służby sanitarnej, gdyż ośrodek ma więcej chętnych, niż etatów. Usłużny oficer doradził:
-Lepiej niech pani darzy opieką matkę i skorzysta z opieki społecznej. Gdy będziemy wyjeżdżać, to panie zabierzemy, jako żonę podpułkownika i żonę podporucznika.
Podziękowałam za inforamcję i radę i z miejsca poszłyśmy do biura opieki nad rodzinami wojskowymi, gdzie wypłacono nam zaległy zasiłek wojskowy. Mama odszukała biuro delegata Ambasady przy Dowództwie Armii i poprosiła o wysłanie telegramu do ambasadora Kota, powiadamiając go o swoim przyjeździe do Jangi Jul.
Kapitan Niemira zaopatrzył nas w karteczki na chleb i obiady. Doradzono nam, abyśmy wynajęły kąt u Uzbeka i poczekały na wyjazd za granicę.

Obeszłyśmy zagrody uzbeckie, poszukująć izby. Wszystkie izby w pobliżu dowództwa zajęte przez Polaków. W południe znalazłyśmy możliwą izbę u Mołdawianki, w chacie położonej tuż nad kanałem Kurkundziuk. Płacimy za izbę 200 rubli miesięcznie, jest znacznie oddalona od gmachu dowództwa, ale innej rady nie mamy. Może w przyszłości zdobędziemy inne mieszkanie.
Przechodzień, student lwowskiej Politechniki, Żyd, za porcję chleba pomógł nam zataszczyć rzeczy do nowej siedziby.
Po złożeniu rzeczy poszłyśmy do kasyna oficerskiego na obiad.
Kasyno pod zarządem sowieckim. Do stołu usługują młode oficjantki Rosjanki, obserwują stołowników i skwapliwie podsłuchują rozmów.
Obiad był z zupy, drugiego dania i kompotu z suszonych owoców.
Obiady są drogie. W zależności od kalkulacji, od 3 do 8 rubli, mało treściwe, toteż od stołu wstajemy prawie głodne.
Na piętrze, w zatłoczonym korytarzu, odnaleźliśmy Kozioła ze Lwowa. Wydał nam kartkowy chleb, a jako dodatek dla stałych klientek ze Lwowa, dorzucił nam po porcji chleba.
Co chwila spotykamy znajomych., jedni w mundurze, inni żyją przy wojsku.

Gospodyni posiada troje małoletnich dzieci, męża powołano do wojska. Mieszka we własnej chałupie, ulepionej z gliny, wokoło zagrody istnieje sad owocowy, a w chlewie krowa, karmicielka dzieci. Gospodyni pracuje w fabryce przetworów mięsnych, stamtąd przynosi w południe dzbanuszek zupy, która, łącznie z porcjami chleba, stanowi całodzienne pożywienie rodziny.
Uzbecy robią dodatnie wrażenie, są czyści i schludnie odziani. W żadnym wypadku nie można porównać ich z Kazachami. Z zagród uzbeckich bije czystość i zasobność. Domy Uzbeków z gliny, ale wokół zagród są sady owocowe, winnice i ogrody warzywne. Ich ulubionym owocem jest uruk, morele.

Nareszcie mamy gazety polskie. Armia wydaje „Orła Białego”, a ambasada „Polskę”. Prócz tego są codzienne komunikaty ścienne, zawierające ostatnie wiadomości z frontów.
Niemcy, z wszystkich sił, uderzyli na Kaukaz, dążą do zawładnięcia pól naftowych.
W miasteczku Jangi Jul jest nowa droga. Codziennie, od rana do zachodu słońca, czynny bazar. Na bazarze kołchoźnicy sprzedają płody rolne, a na drugiej części, zwanej „tunkuczki”, sprzedają przechodzone rzeczy: meble, naczynia stołowe, narzędzia porządkowe, odzież i obuwie. Powodzenie ma handel wymienny. W cenie chleb, mydło, tytoń, wódka, kalosze i obuwie. Odzieżą rynek nasycili Polacy.
Kiedy na stepie kazachskim głucho i pusto, w Uzbekistanie istnieje zupełnie inne życie. Zawiera pozory swobody, a ten handel i czojhany, herbaciarnie obsługiwane przez Uzbeków, każą zapomnieć, że żyjemy w Związku Sowieckim.
Przez uzbeckimi herbaciarniami wiszą olbrzymie, podłużne latarnie, pochodzące z dobrych czasów. Uzbecy przesiadują na drewnianych wzniesieniach przed czojhanami i spijają z filiżanek bez uszka, niesłodki czoj, herbatę, zagryzając kisz-miszem, rodzynkami. Wieczorem, na otwartym ogniu, na długich żelaznych pręcikach, wysmażają baranie szaszłyki. Zjadają je z pokrojoną, silnie napaprykowaną cebulą.



Uzbecy noszą watowane chałaty, długie buty, a na głowach okrągłe, wyszywane czapeczki, zwane tibitejkami. Koszule noszą po wierzchu, podwiązują je barwnymi chustami, a u boku zwisają ostre sztylety. Niewiasty noszą długie, szerokie szarawary i wyszywane koszule, a wierne córki Mohammeda zakrywają twarze parandżami, zasłonami utkanymi z włosia końskiego. Czarnookie dziewczęta splatają włosy w liczne warkoczyki i noszą szaty, bijące żywymi kolorami.

W Jangi Jul jest czynnych kilka fryzjerni, w tym jedna w stylu europejskim: manicure, pedicure, ondulacja oraz istnieje kilka rządowych sklepów, w których można nabyć książki, igruszki, zabawki, ocet, mieloną kawę z żołędzi, proszek do zębów i guziki.

piątek, 8 kwietnia 2011

Pożegnanie z Urdżarem.

Krótko przed Bożym Narodzeniem otrzymałam telegram, nadany z Buzułuku, przez szefa sanitarnego Armii Polskiej, generała profesora Szareckiego, następującej treści:
Przyjeżdżajcie Sztab Armii Polskiej Taszkient”.
Nareszcie wyruszymy z Urdżaru. Po poradę poszłam do męża zaufania Jagiełłowicza, pokazałam mu telegram i poprosiłam o pomoc w uzyskaniu biletu „wojennego”.
Jagiełłowicz przeczytał telegram, oświadczył:
-Nic pomóc nie mogę, bo oni (Sowieci) na pewno tego telegramu nie uznają.
Po pierwszej fali radości, wyszłam z placówki polskiej załamana.
Stanęłam na śniegiem pokrytej ulicy, rozmyślając, co by tu zrobić?
Widocznie władze sowieckie czynią nam przeszkody i wezwań do Armii Polskiej nie honorują, jeśli nasz mąż zaufania odmówił mi pomocy.
Postanowiłam pójść sama do sowieckiego „wojenkomatu”. Weszłam do ponurego budynku, którego korytarz był zawieszony odezwami i afiszami propagandowymi. Przyjął mnie komendant pułkownik, urzędował w czapie na głowie. Wziął do rąk telegram, przeczytał, powiedział, że mogę jechać na bilet wojenny, skoro będzie transport.

Czekamy wiadomości o ojcu. Do Urdżaru przyjeżdża wielu zwolnionych z łagieru, ale mego ojca nie widać.
Boże Narodzenie spędziłyśmy w nastroju wyjazdu. Sprzedaję własne rzeczy, mama rzeczy nie sprzedaje.
W ostatnich dniach napłynęło do Urdżaru mnóstwo uchodźców, Żydów z Mińska i liczne rodziny Niemców nadwołżańskich. Niemcy są schludnie odziani, zaopatrzeni w naczynia domowe, maszyny do szycia i wszyscy znają język niemiecki.
Drożyzna rośnie, pieniądz bez wartości, ale władze sowieckie dbają o rozrywki mieszkańców. Co jakiś czas zjeżdża do Urdżaru moskiewska trupa.


W styczniu 1942 zjechali na występy lilipuci, odziani w futerka, a na nogach mieli lakierki.
Mama zaczepiła karła o starczej twarzy, zapytała:
-Dokąd wy teraz jedziecie?
Karzeł zrobił poważną minę, powiedział:
-Mamy jeszcze w tym rejonie obrobotać trzy kołchozy, potem pojedziemy dalej.
Wielu naszych chłopców i dziewczyn stawało przed komisją poborową, zostali przyjęci do Armii Polskiej.

Grono Polaków urządza w cerkwii „Wieczór Polski”. Wdziałyśmy futra, by gwoli solidarności, wziąć udział w wieczorze. Wychodząc spostrzegłam, że lampa przygasa.
-Dolejmy benzyny do lampy, bo później bęzie ciężko ją zapalić- powiedziałam do mamy.
Mama trzyma w ręce płonącą zapałkę, a ja nalewam z bańki benzyny do lampy. W tym powstał jeden wielki płomień, nastąpiła detonacja i mama stanęła w płomieniach, jak pochodnia Nerona.
Do izby wbiegł Anton, chwycił płonącą mamę i wyniósł na podwórze, tarzająć ją w śniegu.
Pożar ugaszono. Mama ma spalone włosy na głowie i popieczone ręce, a aAntoni doznał poparzenia rąk. Z izby wyleciały drzwi z zawiasami i okno z ramą.
Przyszłyśmy na zakończenie wieczoru, widocznie Bóg nie życzył sobie, abyśmy poszły profanować dom, przeznaczony na modlitwę.

Mąż zaufania, Władysław Jagiełłowicz, nie dotrzymał słowa. Wykorzystując okazję wyjazdu poborowych, do transportu dołączył żonę i córkę.
Z połowy drogi wrócili niektórzy poborowi, między innymi Helebrand z odmrożonymi stopami. W połowie drogi przeładowano poborowych na ciężarówki, a że Jagiełłowicz wyjeżdżał z rodziną, nie starczyło miejsca dla poborowych, więc byli zniewoleni powrócić do Urdżaru.
Stanowczo musimy wyjechać. Mam przeczucie, że Armia nasza opuści Rosję.
-Chyba teraz, po wyjeździe Jagiełłowicza, nie masz złudzeń?- powiedziałam do mamy.
Codziennie przemierzam 4 kilometry do Dorstroju, zarządu dróg, pytając, kiedy odchodzi ciężarówka do Ajaguzu?
Mama dalej obstaje, by jeszcze poczekać, ale ja nerowo nie mogę znieść Urdżaru.
Nakłaniam mamę, aby sprzedała rzeczy, bowiem bagaż w podróży, to młyński kamień u nogi.
Mama niechętnie przystępuje do wyprzedaży rzeczy. Wyznacza za swe rzeczy tak wysokie ceny, abym nie mogła ich sprzedać. Wysprzedaję swoje rzeczy i dokładam róznicę do sprzedanych rzeczy mamy. Zdaję sobie sprawę, że ani mama, ani ja, nie jesteśmy w stanie panować nad bagażem.
Zadawalam mamę mało wartościowymi rublami, byle wyjechać z Urdżaru.
-Ostatnią poduszkę wyciągasz matce spod głowy i sprzedajesz- lamentowała mama.
-Czynię to dla naszego wspólnego dobra. W przyszłości będziesz mi wdzięczną- powiedziałam.
Po wielu zabiegach i wyczynach przyznano mi dwa miejsca w otwartym samochodzie ciężarowym, odchodzącym rano do Ajaguzu.
Babuszce zaniosłam przyrzeczone swego czasu wiadro, a ona nazajutrz rano, przyniosła świeżo upieczony chleb, suchary i kołaczyki.
Babuszka pożegnała mnie ze łzami w oczach. Prosiła, abym o niej nie zapomniała, po czym pobłogosławiła mnie, życzyła zdrowia i poleciła opiece boskiej.

30 marca 1942 o godzinie 8-mej rano, otulone w futra karakułowe, zajęłyśmy miejsca w samochodzie ciężarowym, załadowanym workami i pustymi bańkami.
Na ciężarówce siedzi stłoczonych 15-ście osób, w tym 13-ście Polaków. Ciężarówka przebiegła Urdżar i wjechała na szosę, wiodącą w kierunku Ajaguzu. Rowy przydrożne zawiane sypkim śniegiem, miejscami widać jedynie górę słupów telegraficznych, wystających z nasypów śnieżnych. Nierzadko ciężarówka przebija zaspy śniegu, naniesione na szosę przez buran. Ciężarówka mknie, by wieczorem stanąć w Ajaguzie.
Około południa mieliśmy krótki postój w aule, położonym tuż przy gościńcu. Szofer nabrał w kołchozie benzyny do bańki, wypalił papierosa, skręconego z machorki w gazecie i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Drugi postój mieliśmy pod wieczór, również w aule. Po zachodzie słońca, wypełzł ze stepu mroźny wicher i smagał nas do samej północy, aż do Ajaguzu.
Zmarznięte do szpiku kości, odszukałyśmy żone majora Duszyńską. Przygotowała dla nas kąt. Była pusta izba, ale zawsze dach nad głową, bowiem w Ajaguzie zima w pełni. Owinęłyśmy nogi, by nazajutrz dopełnic szereg formalności i wyruszyć w dalszy etap.

1 kwietnia, z rana, odszukałam „wojenkomat”. Zbadali dokumenty i kazali przyjść po bilet kolejowy za dwa dni. Mama poszła do naszej placówki, gdzie sprawy rodzin wojskowych załatwiał Zdzisław Deszberg. Z miejsca zaofiarował załatwienie formalności, związanych z nabyciem biletów kolejowych.
Wynajęłyśmy kąt w izbie kazachskiej, by przeczekać, aż nadejdzie nasza kolejka wyjazdu.

Ajaguz posiada kilka piętrowych domów, zbudowanych z drzewa. Inne są ulepione z gliny. Z aprowizają bieda, o wrzątek trudno. Biegam z dzbanuszkiem na stację kolejową do pociągów nadchodzących z Nowosybirska lub z Arisu, by przy bufecie nabyć zupę, lub zdobyć wrzątku.
O bilet kolejowy jestem spokojna. Deszberg budzi zaufanie. Gna po sowieckich urzędach i pomaga w wyjeździe Polakom.

3 kwietnia. Powiadomił nas Deszberg, że jutro rano bęziemy mogły wyjechać, ale pod warunkiem, że zdobędziemy „sanobrobotkę”, zaświadczenie z łaźni, że przeszłyśmy kąpiel i dezynfekcję garderoby.
Łaźnia w dzień zajęta przez poborowych, dla cywilów dostępna w nocy.
Pod wieczór mama zajęła miejsce w ogonku do łaźni, a ja poszłam do Kazacha, by zamówić furmankę na jutro o godzinie 6-tej dla odwiezienia bagażu.
Weszłam do izby kazachskiej, zatłoczonej Kazachami. Siedzieli w kucki na podłodze, zaścielonej słomianą matą i coś żywo dyskutowali. Wstał starszy Kazach i zapytał, co mnie do niego sprowadziło. Proszę o odwiezienie bagażu na stację kolejową. Kazach wiedzie ze mną rozmowę i przez cały czas rozmowy, niby ze zwyczaju, szczypie mnie po rękach i plecach, a siedzący Kazachowie objawiali dziką radość.
-Dobrze. Jutro rano o 6-tej przyjadę po twoje rzeczy- przyrzekł Kazach.
Dopiero o godzinie 2-giej w nocy przeszłyśmy łaźnię i parnię noszonych rzeczy. Wróciły z parni wymięte i podniszczone.

4 kwietnia, przed godziną 6-tą rano, przyjechał Kazach z arbą, zaprzęgniętą w konia. Załadowałyśmy bagaż i wyruszyły do stacji kolejowej.
Przed nadejściem pociągu przybył Deszberg, wręczył nam bilety kolejowe i pomógł zająć miejsce w pociągu.
Mama zajęła górną ławkę, a ja dolną, a rzeczy ulokowałyśmy na półce bagażowej i pod ławą. Około godziny 10-tej pociąg ruszył w kierunku na Taszkient.

Siedzę przy oknie wagonu i zza szyby obserwuję widnokrąg stepu, obramowany ośnieżonymi górami Tarbagataj. Mijamy gliniane auły, rozjazdy kolejowe, miasteczka stepowe i rozległy step spowity w puszystym śniegu.
Wybiegam na stacje kolejowe, by zdobyć wrzątek. Dopiero pod wieczór wagon nasz szczęśliwie stanął pod budynkiem z napisem „kipiatok”. Nabrałam pełen dzbanuszek wrzątku.
Od gór Ala Tau step zmienił oblicze. Znikł śnieg, a słońce nie szczędziło nam błogiego ciepła. Pod wieczór wjechaliśmy w step pokryty bujną trawą.
Na stacjach kolejowych coraz częściej widzimy wieśniaków, sprzedających suszone owoce, gotowane jajka, pieczone kury, mleko, twaróg, masło, ale chleba nikt nie sprzedaje.
Kupuję to, co wpada mi w ręce, bo jak ja nie kupię, kupi ktoś inny.
Stopniowo zrzucamy z siebie ciepłą odzież. Z Urdżaru wyjechałyśmy w futrach, obecnie mamy na sobie letnie sukienki.

5 kwietnia, pod zachód słońca, pociąg wjechał w step, pokryty dywanem bucharskim, skąpany w promieniach słonecznych, usiany dzikimi, czerwonymi tulipanami i wjechaliśmy w rozległe sady owocowe, kuszące biało czerwonym kwieciem. Powietrze upaja odurzającym zapachem kwiatów, traw i wyziewami gleby.
Współpodróżni zmieniają się, nie jadą tak daleko, jak my. W Ałma Ata weszło do naszego przedziału trzech dobrze odzianych Rosjan. Nawiązali z nami rozmowę, a wreszcie handel. Sprzedałyśmy zimowe płaszcze i pimy.
Współpodróżni wypytują o Polskę, warunki życia i inne szczegóły. W rozmowie jesteśmy powściągliwi, ażeby za nieopatrzne słowo nie wpaść w ręce N.K.W.D.
Chcąc nieznajomym Rosjanom zrobić przyjemność, powiedziałam:
-U was również są ładne materiały, widzę to po waszym płaszczu. Materiał wniczym nie ustępuje materiałom angielskim.
Na to Rosjanin, wskazując palcem na swój płaszcz, powiedział:
-Kupiłem w 1939, gdy byłem we Lwowie.
Skierowałam rozmowę na klimat.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Przepowiednia

Za pośrednictwem dr Szybalskiego otrzymałam adres szefa sanitarnego Armii Polskiej, generała profesora Szareckiego. Napisałam podanie o przyjęcie do służby sanitarnej. Z niecierpliwością oczekuję wezwania.
Listy od Mietka nie przychodzą więcej. Sytuacja na froncie sowieckim ciężka. Gazety piszą o odparciu ataku niemieckiego na Moskwę. W środowiskach polskich istnieje pogląd, że ostra zima zahamuje ofensywę Niemców, wówczas Anglia przyjdzie Rosji z pomocą techniczną.

Do Urdżaru napływają z górskich kołchozów Polacy. Opowiadają o strasznej gehennie, jaką przeszli, że żyli na mierzwie pośród baranów, że przez cały czas pobytu w kołchozach nie widzieli jarzyn, nawet cebuli. Polacy z kołchozów są pokryci wrzodami. Byli skazani na łaskę lub niełaskę Kazachów, którzy prócz gór, niczego w życiu nie widzieli.

Pod koniec października przyjechał objazdowy cyrk bez menażerii. Był to teatrzyk rewiowy. Mama nawiązała kontakt z kierownikiem trupy, by coś korzystnie sprzedać.
Kierownikiem jest rudawy Żyd, urodzony w Warszawie, znał jako tako język polski. Występuje z żoną, która w najbliższych tygodniach będzie rodzić.
-Pewnie żona wkrótce wyjedzie na odpoczynek?- powiedziała mama.
-O nie. Dziecko oddamy na wychowanie do „dietdoma”. Gdy po kilku latach powracać będziemy z objazdów, a dziecko będzie przy życiu, wówczas zabierzemy je do siebie, do Moskwy- wyjaśnił.
-Rzeczy obecnie mamy dość, nabyliśmy od Polaków. Chodzi mi o coś zagranicznego, na czym musi być widoczna marka, bo tacy artyści, posiadający rzeczy zagraniczne, mają w Moskwie autorytet- powiedział kierownik trupy.
Mama wygrzebała z walizy parę szwajcarskich pończoch damskich, na których widniała firma, a oprócz tego, na kolorowym sznurku, zwisał złoty, okrągły papierek z wytłoczoną firmą i znakiem „Swiss made”.
Artysta klasnął w dłonie na widok pończoch z takimi znakami. Dał mamie 85 rubli i dwie pary solidnych pończoch wyrobu sowieckiego, dostępnych jedynie w Moskwie.
Do artystów zdążały procesje Polek z rzeczami, by osiągnąć lepsze ceny, ale żadna nie miała rzeczy z widoczną marką zagraniczną.
Kolhepowa wysprzedaje rzeczy, bo zamierza wyjechać do Ałma Ata, by poddać córkę leczeniu.
Z Urdżaru ciągle odchodzą poborowi. Obecnie objęto poborem roczniki starsze. Sytuacja na froncie mglista. W gazecie była wzmianka, że stolicę przeniesiono do Kujbyszewa, dawnej Samary.
Codziennie rano idę w step, by uzbierać na opał zeschnięte, kolczaste krzewy karagaju.
Ruch na bazarze osłabł, a ceny na produkty rolne wzrastają. Niewielu kołchoźników przybywa na bazar. Polacy masowo wyzbywają się rzeczy, byle opuścić znienawidzone miejsce zesłania.
W listopadzie wyjechała Kolhepowa, zajęłyśmy jej mieszkanie, nędzną izbę z glinianą podłogą. Nocą odwiozła Kolhepową jej gospodyni arbą-zaprzęgniętą w dojną krowę- pod siedzibę szofera, by nazajutrz rano zabrał ją i córkę do Ajaguzu.

Od połowy listopada nastała nieprzyjemna pora deszczowa. Nieustannie pada drobny, rzęsisty deszcz. Ulice miasta toną w błotnistych kałużach. Z glinianych ścian domów kawałami odchodzą zlepy gliny. Na naszą chałupę też przyszedł kres. Dosłownie pół chałupy uległo deszczom, a dach runął.
Mama wyruszyła na poszukiwanie nowego lokum. Wynajęła małą izdebkę u staruszków Gusiewów za 100 rubli miesięcznie. Gospodarz jest stróżem w kołchozie, a syn Anton, liczący 30 lat, zajęty w Urzędzie Pocztowym, jako kasjer. W domu Gusiewych istnieje radioodbiornik na fale sowieckich radiostacji.
Kupiłyśmy wóz karagaju. Kołchoźnik zrzucił karagaj na podwórzu i odjechał. Przyszło nam znosić opał pod dach. W pracy tej pomógł nam Anton. Nie mogłyśmy wyjść z podziwu, bowiem po raz pierwszy zauważyłyśmy, że Rosjanin z własnej woli pomógł w pracy kobiecie.

Anton wieczorami wysiaduje u nas i wypytuje o warunki życia w Polsce. Dwóch rzeczy nie mógł zrozumieć, że mogłyśmy w każdej chwili wyjechać za granicę i kupić dowolną ilość produktów i rzeczy.
Matka Antona, podczas jednej z rozmów, powiedziała:
-Polska nie była krajem bogatym, jeśli wyście nie posiadali krowy.
W ogóle uważała Polskę za kraj ciemny, nie mający kiziaków (odchód krowi lub barani, zmieszany ze słomą i gliną. Po wysuszeniu służy, jako opał).
Często zachodziłam do Gusiewów, częstowali mnie kluskami z mlekiem.

Z łagieru powrócił Polak Burakowski, odziany w fufajkę i watowane spodnie. Nogi miał odmrożone, owinięte szmatami, przedstawiały jeden cuchnący ropień. Siedział w obozie przymusowej pracy na dalekiej północy, za kołem polarnym. Szkorbut zniszczył mu zęby. Mówił, że w kraju ma żonę i dzieci, ale zapomniał, gdzie mieszkają i jak im na imię.
Z kołchozu przybyła do Urdżaru żona pułkownika- Śniadecka, znana we Lwowie pianistka. Często zachodzimy do niej i radzimy o wyjeździe z Urdżaru.
W pierwszych dniach grudnia otrzymałam od generała Wolikowskiego 200 rubli. Mama otrzymała 300 rubli od księdza Cieńskiego. Przysłał nam opłatek i zaproszenie przyjazdu do Buzułuku, gdy tylko miną mrozy.

Gazety sowieckie zamieściły na czołowym miejscu wiadomość, że w Moskwie przebywa generał Sikorski i że jest gościem Stalina.
W związku z pobytem generała Sikorskiego w Moskwie, krążą wśród Polaków wersje, że armia nasza zostanie przeniesiona na południe Z.S.S.R., a stamtąd wyjedziemy za granicę.
-Mamo, przyspieszmy wyjazd, przeczucie mówi mi, abyśmy nie zwlekały, tylko już wyjechały- nakłaniam mamę.
Mama nie chce wyjechać na własną rękę. Ufa słowom męża zaufania, kapitana Władysława Jagiełłowicza. Odradza nam opuszczenie Urdżaru, mówi:
-Moja rodzina pozostanie tutaj. Będę przysyłał jej pieniądze, a oni będą spokojnie i tanio żyć. Latem mogą plażować na słońcu i zażywać kąpieli w potoku górskim.

Danuta Helebrand, będąc w więzieniu, poznała wróżenie z kamyczków. Ponoć przepowiada trafnie. Poprosiłam ją, by i mnie powróżyła.
Danuta rozłożyła na liczne kupki drobne kamyczki polne i z miejsca głośno zawołała:
-Ocierajcie się o Ewę, dwie grube ryby są przy niej.
Po krótkiej przerwie powiedziała:
-Za trzy miesiące wyjedziesz stąd na południe. Będziesz przez dłuższy czas w środowisku ludzkim. Tam przejdziesz różne chwile: dobre i nieprzyjemne. Rozpoczniesz pracować za pół roku. Listy, które przychodziły, a obecnie przestały przychodzić, znów będą przychodziły. Jeśli chodzi o stronę materialną, z biegiem lat będzie ci coraz lepiej.

niedziela, 3 kwietnia 2011

Wątek kryminalny

Kilka dni później nadszedł list od cioci Mani. Przebywa na wygnaniu pod Irkuckiem, pisze:
„Ambasadorem naszego poselstwa w Moskwie został profesor Kot. Czy to nie kolga Twój z Uniwersytetu”?
Mama napisała do ambasadora Kota, prosząc o interwencję w sprawie ojca, a ja napisałam list do Mietka, wysłałam do Ambasady, prosząc o przesłanie do niewoli niemieckiej.

W pierwszych dniach września odprowadziliśmy na miejsce wiecznego spoczynku Lonkę Zatruską. Nad mogiłą odśpiewaliśmy „Boże coś Polskę”. Biorący udział w pogrzebie Rosjanie nie mogą wyjść z podziwu dla naszej odwagi.
Sprzedajemy rzeczy i kupujemy dostępny prowiant, by nabrać sił do dalszej drogi.

Pod koniec września przybył do Urdżaru porucznik Karcz. Przywiózł gazety polskie i wieści, że w Buzłuku, Tocku i Tatiszczewie powstaje Armia Polska. Od niego doszła mnie wieść, że w Tocku przebywa pułkownik- lekarz, dr Sołtysik ze Lwowa.
W październiku mama otrzymała od ambasadora Kota przekazem telegraficznym 1000 rubli i obszerny telegram, że poruszy wszystko, aby odnaleźć ojca.
Następnego dnia otrzymałam od generała Wolikowskiego telegraficzny przekaz 200 rubli i telegram, że list od Mietka odesłał i że odtąd począwszy otrzymywać będę po 200 rubli miesięcznie.
Mama z kapitanem Zatruskim sporządziła spis rodzin wojskowych i wysłała na ręce generała Wolikowskiego.

Gazeta sowiecka jest dla nas dostępna, zawiera wzmianki o Polsce i o Armii Polskiej. Mimo doznanych krzywd, gwałtów i grabieży, w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa, pragniemy zwycięstwa nad Niemcami.
Z więzienia powrócili rodzeństwo Danuta i Zbigniew Helebrand. I mieli rację. Niemcy zajęli Kijów, nieomal całą Ukrainę i prą na Moskwę. Z gwałtownej przyjaźni zawsze powstaje nienawiść.
Zbigniew powrócił zupełnie innym człowiekiem. Jest nieufny, podejrzliwy i małomówny. Danuta jest zahartowana, pełna energii. Siedziała w więzieniu kobiecym w Czimkencie. Podczas jednej z rozmów powiedziała:
-Przeszłam takie rzeczy, których nie mogę powtórzyć nawet najstarszej mężatce.

Kolhepowa mieszka u Rosjan. Gospodarz odsiaduje karę w więzieniu, a gospodyni, głupia jak baran, czyha, by coś zjeść. Podczas jednej z rozmów Kolhepowa zapytała gospodynię:
-Powiedzcie mi, za co osadzili męża w więzieniu?
Brudna, rozczochrana baba z uśmiechem powiedziała:
-Za głupotę. Ubił staruchę.
Dokonał mordu na teściowej- jej matce.

W cerkwii czynniki partyjne urządzają sowiecki wieczór deklamacji, śpiewu i muzyki. Chórem dyryguje naczelnik tiurmy. Mamę zaangażoano do akompaniamentu. Z naszych śpiewają: Polka i Żydówka. Sowieci wieczór ten zwą „wieczorem polsko-sowieckiej przyjaźni”. Nie poszłam.
Mama powróciła około północy. W imprezie wzięli udział nieomal wszyscy Polacy, a całość wypadła jako tako.

Powietrze chłodne, noce mroźne, dmie przejmujący wicher.
-Zamknijmy na noc drzwi- zaproponowała mama.
-Zupełnie słusznie, wiatr wyjątkowo zimny- powiedziałam.
Zgasiłam lampę, leżymy na posłaniach. Mama ściszonym głosem mówi:
-Ktoś jest w sieni.
-Również słyszę niewyraźny ruch.
Po chwili usłyszałam szepty i ktoś począł tarmosić drzwiami.
Wstałam, podeszłam do drzwi, by zbadać przyczynę, w tym nieostrożnie poruszyłam haczykiem, na który były zamknięte drzwi. Z sieni chrypliwy głos w języku rosyjskim zapytał:
-Czemu skrzypisz, otwórz drzwi!
Po czym nastąpiła niecna propozycja.
Milczałam.
-Otwórzcie dobrowolnie, inaczej zrobimy wam śmierć!- powiedział głos zza drzwi.
Stoję pode drzwiami i milczę.
W sieni powstał ruch, słyszę trzask odrywanych zawiasów. Górny zawias puścił. Środkowy i dolny jeszcze trzymają. Opryszki podważają drzwi, a ja z wszystkich sił podtrzymuję haczyk.
Wśród głuchej nocy opyszki walą we drzwi, aż drży gliniana podłoga. Mama wystraszona mówi:
-Może dajmy im coś.
Opryszek zza drzwi bełkoce:
-Oddaj zegarek.
-Nie mam zegarka- powiedziałam.
-Kłamiesz! Dzisiaj szedłem za tobą z bazaru i widziałem, że posiadasz podłużny, złoty zegarek.
A drugi opryszek zażądał „serioszki”.
-Co to takiego?- zapytałam.
-Twoja mama ma w jednym uchu złoty.
-O twój kolczyk im chodzi- mówię do mamy.
-My niczego nie posiadamy, wszystko sprzedałyśmy- powiedziałam.

Nastała cisza. Słyszę szept pode drzwiami. Po chwili poczęli wyłamywać drzwi do mieszkania nieobecnego gospodarza, który z rodziną wyjechał na kołchoz.
Jeden bandyta stoi pod naszymi drzwiami, a drugi plądruje mieszkanie gospodarzy.
Jesteśmy bezradne, zanosimy modły, by opatrzność odwróciła od nas to niebezpieczeństwo.
Dobrą godzinę plądrowano mieszkanie gospodarzy, po czym bandyci ponowili atak na naszą izbę. Jeden stanął pode drzwiami, drugi począł wyłamywać niskie, małe okienko. Okienko, za jednym małym pchnięciem, legło na glinianej podłodze.
Bandyta wsadził głowę do izby i charczącym głosem zażądał pieniędzy i złota. Silnie trzymam haczyk u drzwi, tymczasem mama podeszła pod okienko i dała bandycie 120 rubli. Bandyta przeliczył pieniądze i wrzeszczy: „mało!”
-Daj mu swój stary zegarek- proponuje mama.
Widzę, że mama nie panuje nad sytuacją, puszczam haczyk u drzwi i schowałam wszelkie wartościowe przedmioty w popielniku. Mama podeszła pod okno, bandyta wysunął łapę i uderzył mamę w twarz. Mama zawołała:
-Ewo, on uderzył mnie!
Chwyciłam za dwulitrową butlę z zamiarem zdzielenia bandyty do połowy przechylonego przez okno. Uniosłam butlę w górę, gdy w tym poczułam silny ból głowy, pieczenie czoła i oczu.
-Jezus Mario! Wypalili mi oczy- zawołałam.
W tej chwili wszystko zobojętniało mi. Pobiegłam do wiadra z czystą wodą i ochlapałam twarz.
Bandyta pode drzwiami grozi, a drugi ciska w nas przez okno butelkami z lekarstw, stojącymi na parapecie, a ten w sieni dwukrotnie wystrzelił ze straszaka.
Dochodziła 4-ta rano, gdy bandyci nagle uciekli. Widocznie coś spłoszyło ich.
Oczu nie otwieram, chodzę po omacku. Nad ranem zbiegli sąsiedzi i sprowadzili Milicję. Milicjant spisał protokół i odszedł. Krótko po odejściu milicjanta przybyła Kolhepowa i
zaofiarowała nam kąt w swojej izbie.
Szarzało, gdy mama zaprowadziła mnie do szpitala. Lekarz- Polak- stwierdził ranę ciętą na czole, głęboką do kości i mniejsze ranki na policzku dookoła oka i trzy ranki na prawym oku, w tym jedną groźną, na tęczówce w pobliżu źrenicy. Ranki pochodzą ze zranienia szkłem. Prócz tego mam poparzoną twarz i oczy rozcieńczonym kwasem solnym. Widzę jedynie lewym okiem.
Po opatrunku w szpitalu przewiozłyśmy nasz dobytek do Kolhepowej. Leżę w łóżku z obandażowaną głową. Znajomi ubolewają nade mną. Zanoszę modły, aby Bóg uratował mi oko.
Jeszcze trzy noce prześladowali nas bandyci w mieszkaniu Kolhepowej. Pukali do okna i wołali:
-Oddajcie złoto!
Rano, na szybie, widniały odciski ręki zamaczanej w glinie.

Gospodarz Kolhepowej powrócił z więzienia. Zwolniono go przedwcześnie na skutek amnestii dla przestępców pospolitych. Kolhepowa poskarżyła gospodarzowi, że napastują nas. Gospodarz zmrużył oczy i na pocieszenie powiedział:
-Was tu wszystkich zarżną i odbiorą wam rzeczy, a gdy będzie głód, to was zjedzą.
Wyraziłyśmy zdziwienie, a gospodarz dodał:
-Wy Rosji nie znacie. Tu w latach 1930 do 1933 niejedna matka zjadła własne dziecko. Ludzie polowali na siebie, taki tu panował głód.
Ciekawe, o tym głodzie wspominają Rosjanie i Kazachowie. Czy to możliwe, aby świat, przeładowany płodami rolnymi, pozwolił na to, by ludzie uprawiali kanibalizm?

Po dziesięciu dniach doktor Szybalski orzekł:
-Niech pani podziękuje Bogu, wzrok uratowany. Proszę dalej przychodzić na zakraplanie, a wszystko będzie dobrze.
Bóg wysłuchał mą prośbę.
N.K.W.D. wręczyło nam w miejsce paszportów sowieckich „udostawierenia” stwierdzające, że zostaliśmy amnestionowani i że jesteśmy obywatelami Państwa Polskiego.