Nowy Rok 1941. Mamy dzień wolny od zajęć. Mróz dokucza, śpię w rzeczach, okryta odzieżą, a mimo to dygocę z zimna.
Obecnie, kiedy mróz ścina wodę w mieszkaniu, w stołówce artelu, każdej soboty i niedzieli, sprzedają lody. Wytwórnia lodów pracuje według planu, a plan obowiązuje przez cały rok. Latem, kiedy panują upały, lody zjadają wybrańcy, zimą zaś, ogół.
Chcąc rozpalić ogień w piecu, by nagrzać izbę, wpierw wchodzę na dach chałupy i odtykam komin, a po wygaszeniu ognia, znowu wchodzę na dach, by zatkać komin, aby nie zawilgacać chałupy, jak twierdzi gospodarz.
Krótko po Nowym roku, do pracowni wpadła żona naczelnika N.K.W.D., rzuciła na stół przez nas wyhaftowany obrus, według wzoru toledo i krzyczała:
-To wy Polki chcecie, abym umarła, więc wyhaftowałyście na obrusie krzyże!
Niewierząca, w obawie przed śmiercią i nami, wierzącymi Polkami, poleciła „krzyże” zatrzeć.
U Kolhepowej znowu seans spirytystyczny. I tym razem wywołano ducha Romana Dmowskiego. Zapytano, czy my wszyscy wyjedziemy z rosji. Duch „odpowiedział”
„Wszyscy uratujecie się. Nie wrócą tylko starcy, tacy, jak Wodzicki”.
Natychmiast przerwano seans.
Dwa dni później odwiedziła mnie Hanka Pohorecka, córka hrabiego Wodzickiego, powiedziała:
-Boję się, że ojciec umiera.
Zmarł hrabia Wodzicki. Ziemiańska rodzina Wodzickich mieszka u Kazacha w izbie przerobionej z chlewa, do której wiodą niskie drzwi tak, jak do chlewa. Nieboszczyka ułożono na ziemi, na futrze, a rodzina poszła na noc do sąsiadów-Polaków.
Rano zastano ciało zmarłego leżące na gołej ziemi, a futro ukradziono. Trumnę zbito ze skrzyń, zakupionych w aptece, załadowano na arbę, zaprzęgniętą we woły i zawieziono na cmentarz.
Brodzimy w zaspach śnieżnych, a ostry wiatr dmie przejmująco. Na cmentarzu kilofami rozbijaliśmy dwumetrową powłokę zmarzniętego śniegu, zanim osiągnięto ziemię. Wielu z nas powróciło z cmentarza oszronionych, z odmrożonymi twarzami.
Mama otrzymała wezwanie do N.K.W.D. Całą noc nie spałyśmy, przechodziłyśmy w myślach wszystkie rozmowy, jakie wiodłyśmy na stepie.
Rano z trudem zjadłyśmy trochę zupy i mama poszła do N.K.W.D., a ja do artelu.
W pracowni igła wypadała mi z rąk. Z niecierpliwością czekam, co będzie z mamą. W pracowni zaniemówiłam, ciągle spoglądam w okno, czy mama wraca. Wreszcie dostrzegłam mamę, wybiegłam przed pracownię i jednym tchem zapytałam:
-Coż oni chcieli od mamy?
-Nic złego, dziecko kochane. Wypłacili mi ponad dwa tysiące rubli za nasze meble i rzeczy, które sprzedali we Lwowie- powiedziała mama.
Co za łajdactwo! Umeblowanie na siedem pokoi, fortepian półkoncertowy, pełne szafy rzeczy i bielizny, porcelanę, kobaldy, kryształy, srebro, obrusy, w tym co najmniej dziesięć ubrań męskich, przyniosło tak nikłą sumę, kiedy przedwojenna wartość na złote polskie wynosiła co najmniej 50 tysięcy. Taka ich sprawiedliwość.
Wobec „przyzwoitki” rozmowy w pracowni zeszły na sztukę kulinarną. Poza tym śpiewamy, zaczynamy od pieśni religijnych, a kończymy na ostatnich tangach.
Ustęp artelu, dostępny dla wszystkich, jest bez drzwi. Do ustępu chodzimy we dwie. Jedna z potrzebą, druga pilnuje. Stan ten trwał krótko. Dzisiaj miałyśmy z tego powodu nieprzyjemność. Do pracowni przyszedł preciedatel artelu, zapytał, co to znaczy, że do ustępu chodzimy we dwie.
Wyjaśniamy, że ustęp bez drzwi. Nie dał wiary naszym wywodom, powiedział:
-Wy chodzicie tam na poufne rozmowy.
„Nędzny to ustrój, jak upatruje spisek w ustępie”.
Podczas przerwy obiadowej chodzimy do stołówki na łapszę, makaron z wodą.
Mamę znowu wezwano do N.K.W.D. Powróciła pod wieczór, powiedziała:
-Wyobraź sobie Ewo, tyle godzin trzymali mnie w N.K.W.D.. Przesłuchiwał mnie Bielajew, dwie godziny spisywał rodowód, nie tylko mój, ale mego ojca i matki. Po męczących indagacjach, zapytał, czy pisałam do Moskwy? Odpowiedziałam, że tak, w sprawie męża. Na to Bielajew powiedział: „Mąż wasz jest w Kijowie, a sprawa w Moskwie.” Po tej wypowiedzi zakończył protokół, który podpisałam aż pięć razy.
Pod koniec lutego jesteśmy u Kolhepowej, w tym ktoś gwałtownie otworzył drzwi. W progu stanął enkawudysta w mundurze. Zdyszany pytał:
-Która to jest ta kobieta, co zna język niemiecki?
Obecni ze strachu, odruchowo wskazali mamę.
-Pójdziecie zaraz ze mną- powiedział.
Mamę zaprowadzili do „wojennej bazy”.
Nowe kłopoty. Nie mogę zagrzać miejsca, więc poszłam do domu.
W domu, nie zdejmując płaszcza, obejmowałam wzrokiem nasz dobytek i ustalałam, co powinnam zabrać, gdy przyjdą po mnie.
Każdy szmer, czy odgłosy kroków napawają mnie lękiem. „Kto wie, o co nas obwiniają”- pomyślałam.
Po kilku godzinach udręki słyszę kroki mamy. Ode progu powiedziała:
-Pomagam jakiemuś wyższemu oficerowi w niemieckim. Jeszcze tam pójdę.
Mama nie zdążyła mi nic więcej powiedzieć, gdy u progu stanął młody oficer i przynaglał mamę do wyjścia.
O północy mama powróciła. Zarobiła 100 rubli i wypaliła mnóstwo papierosów. Opracowała dwa zadania. Jedno literackie, drugie gramatyczne. Oficer ten jechał do Bachty na egzamin, a że był słaby w języku niemieckim, poprosił mamę o pomoc.
Nieomal codziennie zachodzimy do znajomych wygnańców, by tą drogą zdobyć wieści i poplotkować.
Dzisiaj byłam z Lilą na „żywym dzienniku” u Kossakównych. Do domu odprowadził nas Zygmunt. Niebo pokryte było żywo świecącymi gwiazdami, a ulice grubo pokryte śniegiem. Brodzimy po kolana w śniegu i wydeptujemy ścieżkę. Co chwila odpoczywamy. Zamierzałam doradzić Zygmuntowi, by powracał ścieżka wydeptaną. Przystanęłam i jakby w ekstazie, powiedziałam:
-Wrócisz tą samą drogą.
W tej chwili, na sklepieniu niebios, ujrzeliśmy ognistą pręgę, zdążała z szybkością błyskawicy ku ziemi. Usłyszeliśmy głuchy huk, a ziemia lekko drgnęła. Spadł meteor.
Zjawisko to poczytaliśmy za dobry omen. Lila, przejęta zjawiskiem tym, powiedziała:
-Ewo, aby słowa twe ziściły się.
W pierwszych dniach marca, kiedy śnieg jeszcze skrzypiał pod stopami, szłam ulicą Urdżaru. Mijał mnie krawiec Szymański, u którego mieszka Plechawska. Powiedział, jak gdyby sam do siebie:
-Proszę przestać pisać do niewoli, wszystkie listy w domu zniszczyć, grozi aresztowanie.
Dostałam zawrotu głowy. Wbiegłam do izby, łapię za listy od Mietka i puszczam z dymem, aby uniknąć katorgi za „kontakt z zagranicą”.
Postanowiłam nie pisać, aby odegnać od siebie zmorę więzienia.
W pierwszych dniach kwietnia wypadają święta Wielkanocne. Pracownia rozbrzmiewa święconym i pieśniami wielkopostnymi.
Ta „swoboda” wyznawania religii, jak głosi konstytucja stalinowska, po kilku dniach została zdławiona przez milicję. Zakazano nam śpiewania pieśni kościelnych.
W połowie kwietnia spadł gwałtowny, ciepły deszcz i jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, stopniał śnieg i lód. Nazajutrz, dosłownie przez noc, zazielenił się step, a w kilka dni później, step pokryła bujna zieleń i stepowe barwne kwiaty.
Do pracowni wszedł zawiadowca gospodarstwa rolnego, powiedział:
-Potrzebuję sześciu ludzi.
Zostałam wyznaczona do robót polnych. Zapędzono nas do piwnic, wykopanych w ziemi i tam, przez szereg dni, przebierałam ziemniaki, segregując je na sadzonki i do konsumpcji. Po zakończeniu przebierki ziemniaków, skierowano mnie do robót polnych.
Pola uprawne ciągną się wzdłuż rzeczułki. Są poprzecinane licznymi kanałami. Chodzimy po rozległych polach i kopaczkami rozbijamy grudy ziemi. Po tej czynności, przystapiono do sadzenia ziemniaków oraz pomagałam przy zasiewie pól kukurydzą. Gdy ukończono sadzenie i siew, pogłębiałyśmy kanały, by woda sprawniej spływała, a w międzyczasie wzeszły ziemniaki, kukurydza i inne rośliny.
Słońce zieje żarem. Biegamy po polach i nawadniamy je. Jeden kanał otwieramy, drugi zastawiamy, a inne Polki kopaczkami zruszają powłokę gleby, by przepuścić do korzonków roślin powietrze i wodę.
Część Polek stoi w rzeczułce po pas w lodowatej wodzie i buduje tamę. To, co w dzień zbudują, rozniosą potoki górskich wód.
Dozorcą naszym jest czarnooki Gruzin, człowiek dobry i wyrozumiały. Po kilku dniach usunięto Gruzina, na jego miejsce przyszedł Rosjanin Sumienko. W stosunku do nas- Polek- przybrał postawę surową. Sumienko nie jest zadowolony z naszej pracy, gani nas, uważa, że sześć Polek nie wykonuje normy jednej Rosjanki. Puchną nam ręce od tej niezorganizowanej pracy. Używamy archaicznych narzędzi, a oni chcą, byśmy przeszły maszyny.
Piękne zdjęcie spadającego meteoru wyszperałam w internecie.
OdpowiedzUsuńW Rosji i na Ukrainie jedzą lody przez cały rok, zaiste, dziwny to widok, mróz, śnieg, a ludzie kawałkami odgryzają lody i jedzą. Byłam pod Moskwą, w Orle i we Lwowie, widziałam i zrobiło to na mnie osobliwe wrażenie, zimno w brzuchu.
OdpowiedzUsuńJedzenie lodów zimną jest z punktu widzenia temperatury logiczne. Nie ma wielkiej różnicy temperatur to i gardło oraz cały organizm nie reaguje szokiem. W krajach skandynawskich pierwsze oznaki anginy leczy się na zimno czyli głównie lodami, u nas na ciepło co ciekawe zimne leczenie ma lepszą skuteczność - przetestowane na niejednym gardle :) My właśnie dziś pożarliśmy lody i mamy się świetnie :)
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, na spiskowanie w kiblu to tylko tam mogli wpaść :/