Pamiętnik Ewy”- taka przesyłka dotarła do Rodziny w latach 80-tych. „Oddać do rąk Janiny D”. Pomimo starań, nigdy nie udało się dotrzeć do adresatki. Pamiętnik budził emocje. Wspomina się tam miejsca i ludzi dobrze Rodzinie znane, gdyż Ewa okazała się odległą w czasie i przestrzeni kuzynką, mieszkającą gdzieś na Antypodach, z którą Rodzina straciła po wojnie kontakt. Pamiętnik przeleżał w szufladzie 30 lat. Nadszedł czas, aby podzielić się nim z Wami. Są to prywatne notatki, nigdy nie szykowane do publikacji, dlatego emocje w nich zawarte, często naiwne i patetyczne, są prawdziwe, a nie obliczone na efekt wstrząśnięcia czytelnikiem.

Zapraszam Was na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Naszym przewodnikiem będzie Ewa Wojakowska-dziewczyna, która prowadziła przed wojną normalne, beztroskie życie, zanim jej świat się rozpadł.

Przepisując Pamiętnik nie ingeruję w składnię zdań, ani w archaiczną pisownię wyrazów. Poprawiam jedynie literówki, interpunkcję, kolejność słów tam, gdzie zaznaczyła to autorka. Ilustracje pochodzą z zasobów internetu, lub z archiwów własnych. Wprowadziłam je jako dekorację, nie stanowią one elementu pierwotnego pamiętnika. Konwencja bloga wymaga nadawania tytułów postom. Również owe tytuły nie są częścią pamiętnika.

Informacja dla nowych czytelników:

Po prawej stronie znajduje się link do początku historii Ewy.

Przed skopiowaniem fragmentów pamiętnika na inne portale, prosimy o zwrócenie się o zgodę!

wtorek, 28 grudnia 2010

Podróż „Batorym”.

Zima 1937. Moja stryjeczna siostra, Marysia z Łyczany pod Sączem, wychodzi za mąż.
Na ślub zaproszono dwie najstarsze z rodu siostry wraz z mężami, to jest ciocię Stanisławę i moją mamę.
Ślub przygotowano z precyzją, dbano, aby wszystko wypadło a la bonne heure. Ma zjechać beau monde. Ciocia Helena z każdą z pań uzgadnia toaletę, aby nie miały miejsca dwie jednakowe suknie.
Na krótko przed ślubem zachorowali mężowie zaproszonych. Zaistniał kłopot, jak ich zastąpić? Miejsca powinny być coute que wypełnione. A la longe toczono narady, jakby tu wybrnąć z sytuacji? Ciocia Helena zaproponowała Mietka, jako że ma dobrą prezentację i mógłby wystą pić w mundurze.
Mietek wykazał desinteressement. Cedząc słowa powiedział:
-Nie jestem lokajem, aby uświetniać swą osobą czyjeś salony.
Mama pojechała sama, a ciocia z synem Adamem.

Z Mietkiem wpadliśmy w śmiech, gdy ujrzeliśmy mamę i ciocię Stanisławę po tym ślubie. Były wciąż przejęte ślubem, opływały w ruchach i manierach, jakie obowiązywały na ślubie, a co drugie słowo wypowiadały po francusku.
Mama szeroko opowiadała, że towarzystwo pur sang. Damy stanowiły rewię mód. Sans compliment wspaniale wypadli krakusi z pochodniami.
-Tylko pochodnie pogasły- wtrącił Adam
-Panowała niespotykana gołoledź, więc pojechaliśmy do ślubu saniami, bo samochody nie mogły wyciągnąć pod górę. Comtessę trzeba było przenieść w obawie, by nie upadła. Dodać należy, że jest zażywnej tuszy.- mówiła mama.
-Chyba ten wół ważył ze dwadzieścia kilogramów.
Mama zmarszczyła brwi i dalej nie opowiadała.
Dla mamy było to całe misterium, my młode pokolenie, traktowaliśmy tego rodzaju przesadę, jako przeżytek.

Wczesną wiosną jesteśmy samochodem we Lwowie. Siedzę przy Mietku i robię uwagi, w którą stronę wykierować lub ominąć auto jadące przed nami. Uwagi moje poniosły Mietka, nie słuchał ich. Przeciwnie, brawurował udowadniając mi niesłuszność.
-Mietku, nie wymijaj tramwaju- mówię.
Mietek poczerwieniał, poniosły go nerwy, dodał gazu i począł wymijać tramwaj. Tymczasem znad przeciwka nadjechał drugi tramwaj, żadna brawura nie pomogła. Mietek usiłował wjechać na chodnik, ale nie zdążył. Z całym impetem wpadliśmy na tramwaj. Z błotników powykręcał on serpentyny, a z tramwaju zdarł się czerwony lakier.
Byłam blada, jak płótno, w przeciwieństwie do Mietka, czerwonego, jak piwonia.
Wylegitymowano nas. Po ochłonięciu z wrażenia, Mietek uruchomił samochód i zajechaliśmy do zakładu remontowego. Za remont zapłaciliśmy 200 złotych i osobno za polakierowanie tramwaju.

Od wiosny Mietek nakłania mnie, byśmy poszli do biura podróżniczego linii Gdynia –Ameryka i przejrzeli prospekty tegorocznych wycieczek zagranicznych. Mietek proponuje 10-cio dniową wycieczkę do krajów skandynawskich. Zamierzał zarezerwować miejsca, ale widząc moją niechęć, zaniechał rezerwacji.
Idziemy ulicami Lwowa, spotkaliśmy Romka, brata Mietka. Mietek wtajemniczył go w swój projekt i moją niechęć. Na to Romek powiedział:
-Na „Batorym” popłynąłbym nawet pod kominem.
To zaważyło. Zaszliśmy do biura podróżniczego i dopełnili formalności.
Od lipca przebywamy w Gdyni i na Helu. Zażywamy kąpieli słonecznych i morskich oraz całymi dniami plażujemy nad wybrzeżem morza.

W połowie sierpnia wyruszyliśmy w podróż morską „Batorym”. Po trzeciej syrenie podniesiono kotowicę. Orkiestra marynarki żegnała nas marszem, a holowniki odciągnęły „Batorego” na pełne morze. Poszła w ruch śruba i płyniemy w beztroską podróż.
Nazajutrz mijaliśmy liczne wysepki, na niektórych stał dosłownie jeden dom, a u wybrzeży widzieliśmy rozkołysane łódki.
Pogoda dopisuje, wieje miły, chłodny wiatr. Ze wschodem słońca wpłynęliśmy do stolicy Szwecji, portu Sztokholm. „Batorego” zakotowiczono w basenie, z widokiem na pałac królewski i ratusz.
Stolica Szwecji osiadła na kilkunastu wyspach, połączonych ze sobą mostami. Zwiedziliśmy pałac królewski i inne zabytki. Na ulicach nie zauważyliśmy koni, jedynie mknęły samochody. Domy mieszkalne pomalowano śmiałymi, jaskrawymi kolorami, na przykład dom koloru seledynowego, a ramy okienne czerwone. Prócz budowli stylowych wzniesiono mnóstwo domów nowoczesnych. Ulice czyste, a stolica Szwecji zachwyciła nas.
Wieczorem Sztokholm tonął w światłach neonów, a „Batory” był w gali, oświetlony licznymi reflektorami.
Dzień i noc płynęliśmy do stolicy Norwegii-Oslo. Stolica Oslo, położona jest we fiordzie. Do portu wprowadził nas holownik. Miasto śliczne, mieszkańcy rośli o białej cerze i jasno-blond włosach. Zwiedziliśmy liczne muzea. Osobliwość stanowiło muzeum nart.
Z Oslo popłynęliśmy do stolicy Danii-Kopenhagi. Stolica położona jest na wyspie. Dzień był pogodny, więc ujrzeliśmy brzegi Szwecji.
W Danii zwiedziliśmy letnią rezydencję króla, stare zamki i muzeum Tordswalsena, gdzie oglądaliśmy model naturalnej wielkości pomnika księcia Józefa Poniatowskiego wzniesionego w Warszawie.
Autocarami przemierzyliśmy duńską równinę nadmorską. Wszędzie mknęły pojazdy mechaniczne, a na drogach panował niesamowity ruch.
Po południu zwiedziliśmy miasto na własną rękę. Zaszliśmy do Tivoli, największego ogrodu rozrywkowego, gdzie obserwowaliśmy linoskoczków, a na zakończenie poszliśmy na koncert symfoniczny. Wieczorem Tivoli jest wspaniale oświetlone, a fontanny biły kolorowymi strumieniami wód, tworzących kształty kwiatów.
Pełni wrażeń wracamy do Gdyni. Biorę udział w wieczorze kapitańskim. Przyjęcie wystawne, panie wystrojone niczym rewia paryskich mód, a zapach drogich perfum przypomina Grasse.
Tańczyliśmy modne tanga, panował wesoły nastrój, który przerwała burza. Spiętrzone fale rozszalałych wód kołyszą statkiem. Zapadłam na chorobę morską.

Podróż „Batorym” pozostawiła miłe wspomnienie. Statek był luksusowy, dostosowany do wygód pasażerów. Kabiny przestrzenne, widne, a pasażerowie korzystali z mnóstwa rozrywek: tenisa stołowego, kąpieliska, sali gimnastycznej, biblioteki, oranżerii z kwiatami, salonu, baru, a dzieci z bawialni zaopatrzonej w zabawki. I nie brakowało kaplicy.
Batorym płynęło międzynarodowe towarzystwo, a elegantki zmieniały toaletę kilka razy dziennie.

wtorek, 21 grudnia 2010

Nowy nabytek.

Jesienią 1934 roku otrzymałam od rodziców futro ze źrebców francuskich. Nieprzyjemna to była sprawa. Przemyślanki oglądały je i wypytywały o cenę.
W małej mieścinie to dobre, co drogie. Nauczona małomiasteczkowym doświadczeniem, przesoliłam cenę futra, ale przemyślanki były sprytniejsze ode mnie. Po upływie tygodni znowu zapytały o cenę futra i tu wpadłam, bo zapomniałam, o ile je przesoliłam?
W karnawale chodzimy na liczne bale w obawie przed nowymi plotkami o macierzyństwie.
Zimą z 1934 na 1935 zaobserwowałam u Mietka wielką zmianę. Dawniej często coś zataił, obecnie spoważniał, dla pań jest grzeczny, ale zachowuje dystans, zaś mnie obdarza gorącymi uczuciami, jest uważający, słowem- dżentelmen.
Mietek kocha dom, dba o jego wygląd, sam zawiesza obrazy, rozwiesza kilimy, dokłada drzewa do pieca, w ogóle jest tkliwy, dobry, czuły i kochany.
Nareszcie żyję w takiej atmosferze, jaką wyniosłam z rodzicielskiego domu.

Lato 1935 w całości należy do nas. Mamy przed sobą dwa długie miesiące wakacji. Pojechaliśmy do Zakopanego, wynajęliśmy pokój w willi „Orion”. Mietek kocha morze, ja zaś góry. Do Zakopanego przyjechała matka Mietka z jego przyrodnimi braćmi.
Z braćmi Mietka odbyliśmy wycieczkę na Świnicę. Na szczycie Świnicy postanowiliśmy posilić ciała, ale Mietek nie pozwolił.
-Zamiast podziwiać piękne widoki, chcecie je zbeszcześcić jedzeniem.
Po tym prologu odeszły nam chęci do jedzenia, a kiedy zeszliśmy ze Świnnicy, Mietek zaproponował jedzenie, ale byliśmy tak przemęczeni, że nie mogliśmy jeść.
Zrobiliśmy kilka wycieczek na Giewont i na Czerwone Wierchy, a 12 lipca, pod przewodnictwem moich braci ciotecznych Staszka i Janka, odbyliśmy wyprawę przez Zawrat na Orlą Perć. Na Zawracie od klamer odmroziłam ręce, bowiem nocą spadł śnieg. Z przełęczy obserwowaliśmy czterech taterników forsujących zamarłą Turnię.

Pod koniec wakacji poszliśmy z matką Mietka do kina. Przed nami siedziały dwie niewiasty. W pewnym momencie wzajemnie spoglądamy na siebie, a Mietek pociąga nozdrzami. Mówi:
-Nie wytrzymam tej przykrej woni.
-My również- powiedziałyśmy.
Teściowa wyjęła z torebki chusteczkę do nosa, a niemiła woń, jakby wzrosła.
-Chyba te niewiasty stronią od wody- zauważył Mietek.
Wstaliśmy i ostentacyjnie zamieniliśmy miejsca, ale przykra woń nie ustępowała.
-Więcej do kina tego nie pójdę- zawyrokował Mietek.
Z trudem wytrzymaliśmy seans do końca.
Jesteśmy na ulicy, teściowa otwiera torebkę, trąca mnie w ramię i wybucha śmiechem.
-Wiecie, co tak śmierdziało? Kupiłam na kolację zgliwiały ser i zupełnie zapomniałam, że go mam w torebce.

Dyrektorem gimnazjum jest emerytowany wizytator szkół średnich Edward Horwath. Mietek określa go, jako światłego, rozumnego i o wybitnej inteligencji dyrektora.
Horwath jest wymagający. Uczniowie przeważnie pochodzą ze stanu średniego i robotniczego. Prymitywne maniery uczniów raziły Horwatha, więc w przystępie niezadowolenia, nazwał ich magotami (gatunek małpy europejskiej żyjącej na Gibraltarze), a uczniowie nazwali dyrektora magotem.

Sukienki dla pań przemyślańskich szyje Żydówka Szajnowa. O klientce zawsze mówi z zachwytem, podnosi jej figurę, miły wygląd i inne zalety.
Jestem do przymiarki u Szajnowej. Długi stół zawalony materiałami i wzorami, a na manekinach wiszą uszyte sukienki.
-Czyja ta śliczna sukienka?- zapytałam krawczynię.
To suknia pani Z.- wyjaśniła.
-Jej będzie ładnie w tej sukni- powiedziałam
-Nie, ona nie ma eleganckiej twarzy- powiedziała krawczyni.

Styczeń 1936. Jesteśmy na przyjęciu u prezesa Sądu. Goście rozbawieni, a pani domu raczy nas smakołykami. Podczas wieczerzy Mietek zajął miejsce vis a vis mnie, a obok niego siedziała żona porucznika przysposobienia wojskowego. Zauważyłam, że pani ta co chwila przysuwa krzesło do Mietka. W końcu poniosło mnie. Zrobiłam uwagę:
-Mietek, jak ty siedzisz!
Mietek znieruchomiał i poczerwieniał, ale wyręczyła go sąsiadka.
-Acha, to znaczy, że mam odsunąć krzesło- powiedziała.
Znowu miałam popsuty wieczór.
”Niedobrze mieć przystojnego męża”- pomyślałam.

W lutym jesteśmy na balu. Raz za razem tańczy ze mną młody inżynier Peszko. Wszyscy zwrócili na to uwagę. W oczach Mietka dostrzegłam ogniki zazdrości. Z miejsca zaproponowałam pójście do domu, na co Mietek wyraził zgodę.
Nazajutrz spotkała nas żona inżyniera, Jasia Chechlińska, zapytała:
-Co wyście tak nagle zniknęli? Ten młody inżynier, po twoim odejściu, więcej nie tańczył, siedział w kącie i skubał wąsik.
Mietek, niby obojętnie, powiedział:
-Widocznie gustuje w takich małych z rumieńcami.

Tegoroczne wakacje spędzamy na Helu, dojeżdżając do Zoppot. Mietek skosztował szczęścia w ruletkę. Wygrał 450 złotych.
Na drugi dzień wyszłam na drobne zakupy, Mietek pozostał w pokoju, zaczytany w gazecie.
Po kilku minutach, gdy powróciłam, zastałam Mietka wystrojonego na blaszkę.
-Dokąd?- zapytałam
Mietek podszedł, złożył pocałunek, rzekł:
-Jadę do Zoppot zaokrąglić.
Słychać drugi sygnał syreny. Mietek pobiegł, by zdążyć na statek.
Wieczorem wyszłam na molo. Zauważyłam Mietka, machnął ręką. Widocznie mu zimno, nawet postawił kołnierz marynarki.
Mina Mietka kwaśna, pocałował mnie i z miejsca wyjawił:
-Wszystko przegrałem.

Prosto z wakacji pojechaliśmy do Lwowa. Mietek uczęszcza na kurs instruktorów przysposobienia wojskowego, a wieczorem na kurs kierowców pojazdów mechanicznych.
Na targach wschodnich postanowiliśmy nabyć motocykl. Oglądamy motocykle, w tym spotkaliśmy matkę Mietka, a kiedy dowiedziała się o naszym zamiarze, wręczyła Mietkowi w kopercie tysiąc złotych i doradzała, abyśmy nabyli przechodzony, w dobrym stanie samochód.
Powróciwszy do domu rodziców moich, opowiedzieliśmy, co nas spotkało na targach. Mama, pobudzona ambicją, wyjęła z szafki nocnej również tysiąc złotych i prosiła, abyśmy nabyli samochód.
Mietek próbuje różne wozy, ale żaden nie odpowiada nam. Pośrednik, inż. Jurewicz, przyrzekł zakupić dla nas coś odpowiedniego w Warszawie na jesiennych targach samochodowych.
Po dwóch tygodniach zatelefonował, iż nabył dla nas ciemno-szafirowego Fiata za 2600 złotych.
Nabyliśmy samochód. Mietek zasiadł za kierownicą, dał gazu i rozpoczął gonitwę po Lwowie. Z mamą siedziałyśmy na tylnym siedzeniu i podziwiałyśmy brawurę Mietka. Już dwukrotnie byliśmy pod naszą kamienicą, ale Mietek rozochocony pojechał dalej.
Nazajutrz wyznał mi, że nie mógł zatrzymać maszyny, bowiem zapomniał, gdzie hamulec.

Szalejemy. Codziennie jedziemy do Lwowa, nawet po ciastka do Zalewskiego. Rzadko przebywamy w domu, chyba, że panuje słota. W chwilach wolnych zachodzimy do garażu, czyścimy samochód, by był bez najmniejszej plamki.
W Przemyślanach samochód nasz wywołał zazdrość. Znajomi doradzali, abyśmy wóz sprzedali, bo przez ten samochód narobiliśmy sobie wrogów.

piątek, 17 grudnia 2010

Narowy Mietka.

Przy głównej ulicy Mickiewicza, gdzie wystaje zielona weranda, stoi domek czterech dziewcząt i „mamy” Jaworkowej. Domku tego wszyscy unikają, bo słynie w Przemyślanach z  kuźni plotek. Córy uchodzą za szyderczynie, wysiadują na werandzie, obserwują przechodniów, wyśmiewają ich i wyszydzają.
„Mama” Jaworkowa, słynie z ostrego języczka i zbierania plotek od służby domowej.
-Przepraszam, żem się spóźniła, bom była u pani Jaworkowej. Zaprosiła mnie do siebie, potraktowała wódką i wypytywała o państwo: jak mieszkają, co jedzą, co robią i co mówią?- usprawiedliwiała siebie moja posługaczka Bodakowa.
Nic nie powiedziałam, a posługaczka nie pytana dodała:
-Mówiłam same dobre rzeczy, ale pani Jaworkowa pytała, czy państwo żyją w zgodzie?
-Niech Bodakowa przestanie, ja plotek nie zbieram- powiedziałam.
Jacy to mali ludzie. Cóż sobie pomyśli posługaczka o tego rodzaju „paniach”, mających wygórowane aspiracje?

W tym roku Mietka ćwiczenia wojskowe ominęły. Wakacje spędzimy w Jamnej, w Karpatach, nad Prutem.
Okolica piękna, pogoda dopisuje, tylko nieprzyjemne są nocne burze połączone z gromami. Ciężko przeżywam te burze, gromy biją jeden za drugim, a echo gór pomnaża je wielokrotnie. Błyskawica pokrywa nisko opadłe sklepienie niebios, a grzmoty robią wrażenie, jak gdyby rozsadzały góry, zaś deszcz, smagany ostrym wiatrem, leje jak z cebra. Rosną potoki i unoszą odłamki oderwanych skał, gałęzi oraz dobytek Hucułów.

Poranki w Karpatach miłe. Powietrze przesycone wonią silnie pachnących kwiatów, niebo bezchmurne, jedynie naniesione zwały rdzawego piachu świadczą o burzy nocnej.
Mietek wykorzystuje wakacje na przygotowanie się do egzaminu pedagogicznego.

Październik 1933. Nastały chłody. Krajobraz przyprószony oziminą, a rolnicy pracują przy wykopkach buraków cukrowych. Jedziemy do Lwowa, bo Mietek zdawać będzie egzamin pedagogiczny. Egzamin piśmienny zdał celująco.
Mieszkamy u rodziców, w moim panieńskim pokoju. Mietek postanowił odwiedzić przyjaciela z podchorążówki Jasia Wieniawskiego, a ja poszłam z mamą na zakupy.
O godzinie 8-mej wieczorem powróciłyśmy ze sprawunków. Mietek spacerował przed kamienicą, oczekując nas.
Ledwo zdjęliśmy okrycia, Mietek począł opowiadać, jak spędził czas u Wieniawskich. Opowiadaniom nie było końca, wreszcie zakończył wizytę familijnym spacerem.
Oratorstwo Mietka nasunęło mi podejrzenie, iż mówi nieprawdę. Poznałam to po jego minie. Byłam przeświadczona, iż jeszcze gdzieś był i to chce ukryć przede mną.
Bezwiednie zapytałam Mietka:
-O której godzinie wyszedłeś od Jasia?
Mietek bez zastanowienia powiedział:
-O godzinie 4.30.
-Gdzieś ty jeszcze był?- zapytałam?
-Nigdzie- odpowiedział
-Toś ty szedł do domu od 4.30 do 8.00-mej wieczorem?
Mietek nic nie powiedział, tylko milczał.
-Słuchaj, tyś jeszcze gdzieś był?- ponowiłam zapytanie.
-Nie- powiedział krótko.
Na to w uniesieniu powiedziałam:
-Jeśli kłamiesz, życzę ci z serca, abyś nie zdał egzaminu.
Słowa me poczęły głęboko nurtować w umyśle Mietka. Po godzinnej, wewnętrznej walce, Mietek wszczął rozmowę, a oczy jego zdradzały upokorzenie i ściszonym głosem wyznał:
-Byłem u Jaworkowej. Mieszka z córkami we Lwowie. Zaprosiła mnie starsza Jaworkówna, którą spotkałem na terenie Uniwersytetu, na herbatkę, w której brała udział sama młodzież, a ja „zabawiałem” mamę Jaworkową. Prawdę mówiąc, rad byłem, gdy opuściłem ten dom.
-Nie dobrze postapiłeś, osądź sam siebie- powiedziałam.
Nazajutrz Mietek zdawał egzamin ustny. Powrócił około godziny 2-giej po południu, był czerwony, jak rak i ode progu powiedział:
-Nie zdałem, mam poprawkę.
W oczach Mietka dostrzegłam zdziwienie, upokorzenie i złość. Pierwszy raz nie zdał egzaminu, bo dotąd wszystkie egzaminy zdawał celująco.
Podeszłam i pocałowałam go.

Ze względu na ciężkie położenie gospodarcze kraju, postanowiliśmy w bieżącym karnawale nie uczęszczać na zabawy.
Wiosną 1934 co chwila któraś z pań powiada: „Jaka pani wciąż zgrabniutka”.
Nie rozumiałam, co powiedzenia te znaczą, dopiero ciocia Mania, jadąc pociągiem do Lwowa, usłyszała rozmowę, jaką wiodły dwie przemyślańskie panie, iż w sierpniu rodzić będę dziecko. Niestety, to nigdy nie miało miejsca.

Lipiec spędziliśmy na Helu, korzystając z kąpieli morskich. Z Helu odbywaliśmy wycieczki do Zoppot, Gdańska i Oliwy. W Oliwie zachwycały nas w kościele organy, misternie wyrzeźbione przez mnichów.
Morze, jako żywioł, pociągało Mietka. Lubiał spacery nad brzegiem morza, podziwiał morze, gdy było spokojne. Pokryte lekkimi falami, Mietek porównywał morze z gęstą oliwą. Potęgę i grozę Bałtyku odczuwaliśmy podczas sztormu, kiedy wzburzone morze niesamowicie huczało.

W drodze powrotnej z Helu wstąpiliśmy do Lwowa, do moich rodziców. Mietek wdział mundur i pojechał na 4-ro tygodniowe ćwiczenia wojskowe do Złoczowa. Pozostałam we Lwowie, by dokupić różne drobiazgi dla domu.
W połowie sierpnia pojechałam do Złoczowa. Zamieszkałam w hotelu „Warszawskim”, gdzie wodę do mycia przynoszono w dzbanku. Pobyt w Złoczowie był miły. Wieczorami chodziliśmy do kina i teatrzyków.

Po ćwiczeniach wojskowych dostrzegłam u Mietka znarowienie. W domu, w roli profesora, był poważny, kulturalny, taktowny i cechowała go ogłada towarzyska. Po ćwiczeniach cechy dodatnie były przytępione, występowała u niego szorstkość, sztuczna bufonada i zarozumiałość. Za każdym razem, po ćwiczeniach wojskowych, kosztowało mnie to sporo czasu, zanim zaprowadziłam Mietka na właściwy tor.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Przygoda na strychu.

Wiosną Przemyślany stanowiły jeden wielki ogród, wszędzie pełno zieleni i kwiatów. Żyjemy, jak na letnisku. Codziennie zażywamy długich spacerów w kierunku wzgórza, zwanego Brzezinką, gdzie istnieje strzelnica i boisko sportowe.
Miasteczko podniecone. W stowarzyszeniach sportowych i kulturalnych ćwiczą do defilady 3-co majowej, a Mietek przygotowuje przysposobienie wojskowe. Ma z tym sporo zabiegów i kłopotów.
3 maja 1932. Przemyślany tonęły we flagach biało-czerwonych, wszędzie widać umundurowanych strzelców, sokołów, rezerwistów, straż pożarną i innych.
Po uroczystym nabożeństwie w kościele, starosta Grodowski, otoczony miejscową świtą, stanął na zabudowanej trybunie przed gmachem gimnazjum, by odebrać defiladę organizacji społecznych.
Wpierw szły szkoły, następnie organizacje przysposobienia wojskowego, a na zakończenie, w galopie, przejechała sikawka straży pożarnej. Na krótko, przed trybuną, zwijacz wężowy popuścił i długi parciany wąż podrygiwał po bruku. Publicznośc wybuchła śmiechem, zwłaszcza, gdy jeden ze strażaków, chcąc uchronić węża od zniszczenia, zeskoczył z sikawki, uchwycił koniec węża i biegł z nim przed dostojnikami.

Z tegorocznych wakacji letnich nic nie wyszło. Mietka powołano na 6-cio tygodniowe ćwiczenia wojskowe do Równego.
W połowie ćwiczeń odwiedziłam Mietka, zabawiłam dziesięć dni w Równem.
Z ćwiczeń Mietek powrócił podporucznikiem.

Gospodarzem naszym jest mistrz kominiarski Worobiec. Nosi wysoko brodę, dumny z dzieci i posiadłości. Cały tydzień wymiata kominy, chodzi zasmarowany sadzą, ale gdy przyjdzie sobota, bierze kąpiel, wdziewa schludny garnitur i wygląda niczym urzędnik z Urzędu Skarbowego. Sąsiadem Worobca jest kupiec Żyd. Tylna ściana domu owego kupca Żyda zachodzi na ogród Worobca. W pełni lata poszedł do Worobca i prosił o zezwolenie na ustawienie rusztowania, gdyz zamierza pomalowac tylną ścianę swego domu. Worobiec uniósł głowę, oświadczył: „Zakładam prowizorię”. Nie wiedzieliśmy, co te słowa znaczą. Widocznie w języku lokalnym stanowiły sprzeciw. Worobiec wolał patrzeć na obdrapaną ścianę, aniżeli na pomalowaną.

Dyrektor Kamiński ustąpił ze stanowiska dyrektora gimnazjum i osiadł w Rabce, gdzie pobudował willę. Stanowisko dyrektora objął emerytowany wizytator szkolny Horwath.
Zawarliśmy przyjaźń z sędziostwem Polnymi. Na ogół unikamy szerszych znajomości, pragniemy zacisza domowego, by w spokoju przeżyć wiosnę szczęśliwego związku małżeńskiego.

W początakch listopada, późno wieczorem, Przemyślany przeżyły sensację. Nad miastem krążył samolot. Starosta zorientował się, że pilot zamierza lądować, więc pospiesznie wybrano teren na lądowanie i rozpalono ogrniska. Samolot wylądował szczęśliwie. Mieszkańcy pobiegli oglądać samolot, wśród ciekawych nie brakowało i Mietka. Pilotem samolotu był por. Drogoń, znajomy Mietka. Nazajutrz rano procesja mieszkańców miasta, szkoły, w ogóle, kto żył, poszli oglądać samolot. W dwa lata później por. Drogoń stracił życie podczas popisów lotniczych z okazji targów wschodnich.

Nastała zima, spadł obfity śnieg. Mieszkańcy Przemyślan rozpoczęli uprawiać sport narciarski. Dogodne, pagórkowate tereny i gęste opady śnieżne, zachęciły i nas do sportu narciarskiego. Zakupiliśmy narty i rozpoczęliśmy uprawiać ten przyjemny sport. Z czasem nabraliśmy wprawy. Biegaliśmy kilometrami po pagórkach, próbując co raz częściej niebezpiecznych zjazdów.

Zimą z 1932 na 1933-ci rok, uczęszczaliśmy na przemyślańskie bale. Od nas tryskało życie, młodość i chęć zabawy. Mąż dobrze zarabia, a ojciec każdego miesiąca przysyła mi 150 złotych na moje drobne wydatki. Zdrowi jesteśmy, więc niczego nam nie brakuje, jedynie zmora kryzysu gospodarczego zapuściła i na głuchą prowincję swe macki. Rolnicy uginają się pod cieżarem wysokich procentów od zaciągniętych pożyczek, kiedy ceny za płody rolne ciągle spadają, a liczba bezrobotnych rośnie. Toteż kradzieże są na porządku dziennym.
Podczas długich zimowych wieczorów toczymy dysputy na tematy gospodarcze i doszliśmy do wniosku, że jedynie gospodarka planowa może wydźwignąć kraj nasz z opresji. Dysputy nasze nie przynoszą nikomu ulgi, a ofiary kryzysu nie pragną czczych słów, tylko pracy i chleba.

Wiosną 1933 roku zamieniliśmy mieszkanie. Mieszkamy w domu lekarza powiatowego dr Zimmermanna. Nowe mieszkanko wygodniejsze i posiadamy ogródek.
Strudzeni przeprowadzką, poszliśmy wcześniej spać. O północy zbudził mnie miarowy odgłos piłowania pochodzący ze strychu, gdzie wywiesiłam wypraną bieliznę. Widocznie złodzieje przepiłowują ramę okienną. Nie zapalając światła, zbudziłam Mietka. Powiedziałam:
-Słuchaj, na strychu są złodzieje.
Mietek uniósł głowę, popatrzał na mnie i zasnął.
Piłowanie nie ustaje.
Rozbudziłam Mietka. Usiadł na łóżku i orzekł, że na strychu są złodzieje. Wstał, wyjął z szuflady nocnej szafki browning i uradziliśmy, aby na strych wpierw wpuścić Mróweczkę, a następnie wejdzie Mietek.
Bezszelestnie otworzyliśmy drzwi na korytarz. Na strych prowadzi drabina. Mietek wszedł na drabinę, za nim idę ja, niosąc na ręce wystraszoną psinę. Latarki nie świecimy, aby nie zorientować złodziei.
Piłowanie co raz wyraźniejsze. Mietek ostrożnie odchylił klapę na strych, a ja wpuściłam Mróweczkę. Mrówka pobiegła, nawet nie zaszczekała. Wtem Mietek przypomniał sobie, że browning nie nabity. Pociągnął za kolbę, nabój wypadł, pociągnął drugi, trzeci i czwarty raz- skutek ten sam. Dopiero ostatni nabój wskoczył do lufy.
-Nie ma innej rady, jak wejść na strych.
Mietek powoli odsunął klapę i wsunął ręce na strych. W jednej ręce trzymał latarkę elektryczną, a w drugiej nabity browning i spod klapy, nie swoim głosem zapytał: „kto tam”?. Nie było odpowiedzi.
-Na pewno uciekli- powiedziałam.
Mietek wszedł na strych, patrzy, bielizna wisi, okna całe i nie zauważył śladu, aby w ogóle ktos był na strychu. Mimo to piłowanie trwa nadal.
Nazajutrz ujawniono nam tajemnicę piłowania. W sąsiedniej zagrodzie trzymano świnie, które nocami czochrały swe wypasione cielska o drewnianą ścianę chlewa i to imitowało piłowanie.

środa, 8 grudnia 2010

Życie na prowincji.

Nazajutrz po ślubie pojechałam z mężem do miasteczka powiatowego Przemyślany.
Padał gęsty, suchy śnieg, a ostry wiatr smagał po twarzy. Miasteczko jest znacznie oddalone od dworca kolejowego, więc wynajęliśmy sanie.
Szeroką drogą, po zwałach usypanego śniegu, ubitą koleiną, sanie sunęły ku miasteczku.
Przemyślany robią schludne wrażenie, ulice zwarto zabudowane, a na wysokich słupach wiszą rozkołysane lampy elektryczne.
Nad miastem dominuje kościół rzymsko-katolicki.
Minęliśmy kilka okazalszych budynków i „Dom Sokoła”.
Woźnica szarpnął lejcami, przystanęły konie, a sanie lekko drgnęły.

Stanęliśmy przy ulicy Lubomirskich.
„To tu nasze locum”- pomyślałam.
Mietek wprowadził mnie do czystego, dwupokojowego mieszkanka z kuchnią. Mieszkanie pachnie świeżością, a w jadalni na stole bukiecik świeżych konwalii. Piece kaflowe gorące, że dotknąć ich nie można.
Każdy szczegół w naszym gniazdku interesuje mnie. Podziwiam gustownie rozstawione meble, zawieszone obrazy, piękne lambrekiny, porcelanę i srebro.
Powoli poznaję życie prowincji. Jestem wolna od trosk i kłopotów, bo te spoczywają na głowie męża.
Mietek ma zimowe wakacje szkolne, przeżywamy więc nasze beztroskie dni.
W trzecim dniu małżeństwa rano zbudziła mnie służąca. Zapytała, co przynieść na śniadanie? Dopiero teraz zrozumiałam, że kuchnia należy do mego obowiązku, ale ja nie mam pojęcia o sztuce kulinarnej, bo mama nie pozwalała mi przebywać w kuchni.
Postanowiłam podać kakao. Do wrzącej wody wsypałam dwie łyżki stołowe kakao i zamieszałam w rondlu, ale uznałam, że kakao za rzadkie, więc dodałam dwie dalsze łyżki kakao. Wrzątek był zabarwiony, ale co dalej? Przypomniałam sobie, iż kakao wymaga jajka. Wzięłam świeże jajko i wbiłam do rondla. Po wierzchu pływają białe i żółte grudki ściętego jajka.
Do mej kucharskiej świadomości dotarł błysk, że kakao wymaga mąki. Wsypałam więc do rondla dwie łyżki mąki pszennej i tę całą maziugę poczęłam mieszać. Mieszam i mieszam, a tu powstają kluseczki. Kosztuję, ale kakao bez smaku. Za poradą służącej dodałam słodkiej śmietany i dosypałam cukru.
W porcelanowych filiżankach podałam do stołu kakao. Mąż pije, widzę, jak mruży oczy, jak drgają mu mięśnie policzkowe, gdy łyka te grudki nierozpuszczonej mąki i kakao, ale Mietek jest dobryym mężem, nie robi mi zawodu. Przeciwnie, prosi o drugą filiżankę tego kakao.
Nalałam na spodeczek kakao dla Mróweczki. Powąchała i była zgorszona.
Z wysiłkiem łykałam to kakao, wypiłam ćwierć filiżaneczki.

Na obiad zaprosili nas inżynierowie Linkowie, więc odpadł kłopot gotowania. Dopiero w czwartym dniu małżeństwa spadł na moją głowę obiad.
Mietek siedział w kuchni i trzymał w ręce książkę kucharską Monatowej.

Służąca stała przy kotlinie, a ja według wskazówek, wyczytywanych przez Mietka, gotowałam rosół. Służąca co chwilę biegała do sklepu po jakąś przyprawę. Po licznych zabiegach rosół rozlano na talerze.
Na Trzech Króli pojechaliśmy do Lwowa. Zaprosiła nas matka chrzestna Mietka. Odtąd począwszy, rozpoczęłam cenić sztukę kulinarną.

7-go stycznia wznowiono naukę w gimnazjum. Piętnaście minut przed ósmą wyszedł Mietek z domu.
Życie małomiasteczkowe posiada zupełnie inny aspekt, ja we Lwowie. Będąc w mieście, zauważyłam, iż osoba moja wzbudziła zainteresowanie u mieszkańców miasta. Dostrzegłam, jak w oknach drgały firanki, to żądni obserwowali mnie. Do jakiego bym kupca nie wstąpiła, każdy tytułował mnie „pani profesorowa”.
Nieprzyjemnie być pod takim obstrzałem, mam nadzieję, że to szybko minie. W małej mieścinie wszyscy stanowią jakby rodzinę, a przybysz jest dla nich intruzem nie znającym przeszłości mieściny.
Rodowici przemyślanie to chodzące kroniki, znają wszystkie wydarzenia w tym miasteczku, ba, nawet rodowód każdej osiadłej tu rodziny.
Z dniem rozpoczęcia nauki w gimnazjum poczęliśmy składać wizyty domom przemyślańskim. Trzeba było baczyć, aby zachować kolejność, by nie wejść na języki. Składanie wizyt zaczęliśmy od starosty, głowy powiatu.
Wizytowani rewizytowali nas, co świadczy o nawiązaniu dobrych stosunków towarzyskich.
W lutym Liga Obrony Powietrznej Państwa urządziła popularny bal. Sala udekorowana, a pośrodku sali, u sufitu, wisiał tekturowy samolot pomalowany na srebrny brąz.
Bal rozpoczęto polonezem. Pary ustawiano, kolejność była uzależniona od pozycji społecznej męża. Wiele pań przemyślańskich było niezadowolonych, uważały, iż zostały zaliczone do niewłaściwej kolejności.
Przemyślańscy mężowie wprowadzili żony na salę, a sami poszli do lokali bocznych, gdzie grali w bridża. Panie, jak na rewii, oglądały suknie i robiły głośne uwagi:
-Niech pani popatrzy, tamta niebieska suknia przerobiona, jeden rok odpoczywała, myśli, że nikt jej nie pozna.
Gorzej było, gdy dwie panie miały podobne suknie. Jedna drugiej unikała i obie miały popsutą zabawę.
Bufet od początku do końca zabawy cieszył się wielkim powodzeniem. Około północy płeć brzydka była w różowym humorze, wtenczas obwieszczono walc z kotylionem. Nie miałam kotylionu, bowiem we Lwowie tego rodzaju zwyczaj nie obowiązywał.
Przemyślanki wydobyły z torebek różne oryginalne kotyliony, zaopatrzone w jedwabne wstążeczki, a panowie obdarzali panie kwiatami lub słodyczami.
Ze świtem, po białym walcu, bal zakończono. Gorliwi katolicy prosto z balu poszli do kościoła na ranną mszę, inni do domów, gdzie przespali niedzielę.
Po balu, w różnych domach, urządzano kawki, gdzie huczało od plotek. Po prostu przeżywano reminescencję balu. Dopiero inne, silniejsze sensacje, lub wydarzenia zepchnęły bal do lamusa, by wyciągnąć go przy okazji następnego balu.

sobota, 4 grudnia 2010

Ten drogi Lwów...

Lwowian cechuje żywiołowość. Co by w tym mieście nie zaszło, radość, czy smutek, przeżywa cały Lwów.
Rzadko Lwowianie opuszczają miasto rodzinne. Nie nęcą ich stanowiska, ani zaszczyty. Z pogodą znoszą gorsze warunki egzystencji, byle we Lwowie.
Jeśli ktoś popadł do Lwowa, to przepadł. Od Lwowian tryska radość, bije polskość, bo Lwów roześmiany i rozśpiewany.
We Lwowie wszyscy śpiewają, ci w salonach i ci w suterynach. Lwowianie śpiewają piosenki o Lwowie, jego życiu i wydarzeniach. Piosenki o Lwowie powstają w parterowych domkach na przedmieściach i wśród batiarów. Nie posiadają one formy, treści, rymu, ale za to mają swoisty rytm, bo są o Lwowie. Dlatego śpiewa je cały Lwów.
Lwów to miasto mej kołyski, moich marzeń, mej radości, mych kłopotów i trosk. Dziś jest miastem mych snów. Gdzieżbym nie była, myśli, uczucia moje zawsze są we Lwowie. Kiedy przymykam oczy, znużone trudami dnia, już idę alejami wśród drzew i krzewów po parku Stryjskim, gdzie zażywałam spacerów z Mietkiem.
Tuż za parkiem Stryjskim istniał plac wystawowy, szeroko znany w świecie handlowym z targów wschodnich. Co roku do Lwowa zjeżdżali swoi i obcy, wystawiali towary, zawierali transakcje handlowe i kwitł handel, jak za Korony Polskiej, bo Lwów leżał na wielkim szlaku handlowym, łączącym Wschód z Zachodem.
Jakby tu nie wspomnieć o wysokim zamku, ulubionym miejscu randez-vous. Tam nawiązałam pierwszą nić przyjaźni z Mietkiem. O zamku Lwów nucił swoistą piosenkę, jak to siedział ułan z mamką i snuli romans.
Każdy krzew, kwiat czy trawnik są mi znane. Wszystko to rosło razem ze mną i roniło rzewne łzy, gdy but, nasycony dziegciem, deptał ulice drogiego Lwowa.
Co wieczór, znużona czytaniem, unoszę swe myśli ku rotundzie, panoramie Racławickiej, to przemierzam ulicę Akademicką i zaglądam do kawiarni Zalewskiego, skąd uchodziły aromaty brazylijskiej kawy, pieczywa i bitej śmietany.

Nie wyobrażam sobie na Akademickiej innych topoli, jak te, które rosły razem ze mną. Dla pamięci matki składam pokłon Mickiewiczowi i przez Wały Hetmańskie, omijając Sobieskiego na koniu, zdążam pod gmach teatru, czytam olbrzymie afisze, co wystawiają w teatrze i kto śpiewa? Czy Adam Didur, czy Koralewicz, Wajdowa?


Tuż za teatrem istniał zwykły targ, pełen wieśniaków i mieszczan, a w drewnianych budkach handlowali Żydzi.
Na wałach rojno, beztrosko biegają dzieci, a wzdłuż rabatek grupkami stoją Żydzi w chałatach i jarmułkach i coś żywo szwargocą. To lwowska czarna giełda.

Lwów zawsze tętnił gwarnym życiem, a sprzedawcy gazet uganiali się po mieście i wykrzykiwali ostatnie wieści.
Pamiętam Ossolineum, Uniwersytet stary i nowy, Politechnikę, Ratusz z dumnymi lwami, te wspaniałe kościoły, ten piękny dworzec i te pagórki, wśród których oddycha Lwów.

Tęsknię za Łyczakowem, Zamarstynowem, Kleparowem, Gródeckiem, Stryjskim. W ogóle za Lwowem.
Z mych lat dziecięcych utkwiły mnie w pamięci piosenki, nucone przez panią Krzyworączkową:

„Ach ten Lewicki za miłość Ficki
Odpowiada przed Trybunałem dziś.
On to kochance odebrał życie
Trzykrotny z rewolweru dając w nia strzał”

Widzę Lwowskich kataryniarzy, obstąpionych przez dzieciarnię i służące, spragnione wróżb, i tych podwórzowych śpiewaków, opiewających Lwów.

„Gdybym się jeszcze urodzić miał znów
To tylko we Lwowie.
Niech inne se jadą, gdzie mogą, gdzie chcą,
Do Widnia, Paryża, Londynu,
A ja si ze Lwowa nie rusze na krok
Ta maciu ta joj, ta skarż mi Bóg”

Duszą i sercem jestem we Lwowie. Byłam we Lwowie w ten czas, kiedy w roku 1918 i 1919 toczono zacięte boje o każdy dom. O Lwów walczyli wszyscy, kobiety i dzieci, gdy hajdamaka chciał oderwać drogi Lwów od macierzy.
Hajdamacy mogą zmienić nazwę Lwowa, zamazać napisy polskie, zburzyć kościoły, zniszczyć pomniki, wygnać ludność polską, ale nie potrafią zmienić Lwowa, bo we Lwowie pozostały na straży prochy Orląt.

„W dzień deszczowy i ponury
Z cytadeli idą z góry
Szeregami lwowskie dzieci
Idą tułać się po świecie”

Lwowianie namiętnie kochają muzykę i śpiew, to też imieniny obchodzi nie tylko solenizant, ale cała ulica. Śpiewano i tańczono we wszystkich domach, nie wyłączając suteryn. Podczas uroczystości rodzinnych słychac śpiewy zespołowe:

„Ten drogi Lwów
To miast snów
Gdy kiedys usłyszę
Całuji rączki
Gorączkę mam już.
Ten Stryjski park,
Ten wschodni targ,
Te szanowania,
Padam do nóg i bądź zdrów
Ma tylko jeden Lwów”

Kiedy do Lwowa przybył człowiek, zwany „Mucha”, chodził po gzymsach kamienic, a podczas popisu na kamienicy Teliczkowej, przy ulicy Akademickiej, spadł i zabił się, Lwów wydarzenie to przybrał w piosenkę:

„Przyjechał do Lwowa
Człowiek zwany „Mucha”
Wlazł na Teliczkową
I wyzionął ducha.”

Nawet podczas kryzysu gospodarczego nie zaniechano śpiewu, ani tańca, a samorodni kompozytorzy tworzyli szlagiery.

W dobie radiofonizacji, oryginalne życie Lwowa przeniesiono na fale eteru, na których oddano gwarę, sposób myślenia, dowcipy i żywiołowość. Każdej niedzieli cała Polska słuchała lwowskiej fali, bo Lwów wnosił w życie humor, werwę i wesołość.

Do „osobistości” Lwowa należało kilka oryginalnych typów lwowian. Ślepa Mińcia wysiadywała na składanym stołeczku przed kawiarnią Wiedeńską i na harmonii wygrywała szlagiery. Mińcia była ubraną w pretensjonalne suknie, twarz miała pomaćkaną, niczym paleta malarza.
Którz we Lwowie nie znał Mayera, tego nieszkodliwego wariata. Codziennie chodził w innym mundurze wojskowym, obwieszony orderami. Mayer maszerował na czele pochodów, zawsze ubrany z fantazją, wywoływał wesoły nastrój. Władze miasta Lwowa kilkakrotnie wywoziły Mayera poza Lwów, ale on zawsze na czas pochodu powracał.
Trzecim unikatem był wariat niskiego wzrostu. Chodził boso. Z przodu, na sznurku, zwisała puszka na jedzenie. Chodził po uicach Lwowa i śpiewał:
„Tiulam, tiulam, tium, tium, tium”.
I z tym wszystkim Lwów był czarujący.

Lwowian nikt nie jest w stanie pozyskać dla swych niecnych celów. Nie pozyskały ich czerwone rubaszki, ani brunatne hemdy, bo Lwowianie gorąco kochają Polskę, dla niej zeszli w podziemie i walczyli z każdym, kto targnął po ich Lwów.


Lwowianie nie tylko walczyli z bronią w ręku o wolność Polski, ale rzuceni na dalekie stepy Kazachstanu, codziennie zanosili gorące modły do Stwórcy, wyrażane w szczególnej litanii:

„Kyrie elejson, Chryste elejson!
Chryste usłysz nas, Chryste wysłuchaj nas!
Boże Ojcze, któryś wywiódł lud Twój z niewoli egipskiej i wrócił do Ziemi Świętej-
Wróc nas do ojczyzny naszej!
Synu odkupicielu, któryś umęczony i ukrzyżowany zmartwychwstał i królujesz w chwale-
Zbudź z marłych ojczyznę naszą!
Matko Boska, którą ojcowie nasi nazywali Królową Polski-
Zbaw ojczyzne naszą!
Święty Stanisławie, Patronie Polski-módl się za nami!
Przez bohaterstwo żołnierzy polskich, poległych na Westerplatte i Helu-
Wybaw nas Panie!
Przez bohaterstwo Warszawy, Modlina, Lwowa-
Wybaw nas Panie!
Przez męczęńską ofiarę młodzieży polskiej-
Wybaw nas Panie!
Przez śmierć okrutną lotników polskich-
Wybaw nas Panie!
Przez bohaterstwo niewoli Polaków-
Wybaw nas Panie!
Przez rany i krew poległych za wiarę i wolność-
Wybaw nas Panie!
Przez łzy, katusze, cierpienia więzionych, zakładników, jeńców wojennych-
Wybaw nas Panie!
O zwycięstwo- Prosimy Cię Panie!
O udział w walce- Prosimy Cię Panie!
O Polskę wielka i niepodległą- Prosimy Cię Panie!
O rychłe wyniesienie sztandarów w ojczyźnie- Prosimy Cię Panie!
O szlachetną i uczciwą duszę dziecka polskiego- Prosimy Cię Panie!
O rychły powrót do kraju- Prosimy Cię Panie!
Ojcze przedwieczny! Jezus Chrystus syn Twój Najmilszy, którego słowa nigdy nie zawodzą, powiedział, że cokolwiek w imię Jego prosić będziemy, otrzymamy. Przeto dziś powtarzamy tę boską obietnicę Jego, prosząc Cię o łaskę rychłego powrotu do kraju i połączenia z najbliższymi. A powtarzamy nie ustami, ani wołaniem Ran Jego, z których płyną Krwi Najświętsze Zdroje, a przede wszystkim Rany Serca Najświętszego.
Ojcze Przedwieczny! Być nie może, abyś tej modlitwy nie wysłuchał! Amen.”
Leopolis semper fidelis

środa, 1 grudnia 2010

Pogrzeb i ślub.

Wiosna 1931 rok. Za pół roku Mietek powróci z wojska.
Pachnie gleba i łąki, drzewa pokryte zielonymi pączkami, za lada podmuchem ciepła pokryje je jasno-zielony liść. Wówczas wiosna będzie w pełni i roztoczy swój czar.
Państwo Argasińscy wzlot wiosny przeżywają w Brzuchowicach. W niedzielę jedziemy do nich z wizytą.
Rodzice są pełni zachwytu dla zrywu wiosny, ale dla zabicia czasu grywają w briżdża.
Wyszłam do ogrodu. Drzewa i krzewy są jeszcze bezlistne, rabatki i grządki starannie uprawione, a świerki i sosny ożywiają krajobraz.
Opodal werandy, w klatce, trzymano wiewiórkę. Gryzoń szalał, usiłował przegryźć drucianą siatkę. Wystawił łapki do sosen.
Jacy ci ludzie nielitościwi. Sami walczą o swe prawa, a biedną wiewiórkę zamknęli w klatce dla swej osobistej przyjemności.
Postanowiłam przy okazji otworzyć drzwiczki klatki, ale wyręczył mnie ktoś inny. Wiewiórka uniosła puszysty ogon i dała susa do lasu.
Po obiedzie powstał lament, szukano wiewiórki, tymczasem wiewiórka skakała z gałązki na gałązkę, zażywając złotej wolności.


Czerwiec. Ciepło. Lwów w słońcu. Mietek odbywa ćwiczenia na poligonie w Biedrusku pod Poznaniem, a ja leżę w szpitalu wojskowym, po przejściu operacji ślepej kiszki.
W pierwszych dniach października Mietek ukończył służbę wojskową. Wygląda dobrze, ogorzały, pełen energii i zapału.
Mietek zabiega o posadę. Skoro osiągnie posadę, zawrzemy upragniony związek małżeński.

W towarzystwie rodziców zmierzamy ulicą Piekarską w kierunku Placu Bernardyńskiego. Po drodze oglądamy wystawy sklepowe i marzymy o własnym gniazdku.
Po przeciwnej stronie ulicy wisiał olbrzymi afisz. Mama przystanęła, wysiliła wzrok, by odczytać afisz, w końcu zapytała:
-Cóż afisz ten zawiera?
Mietek gładko odczytał afisz, a mama powiedziała:
-Dawniej miałam również dobry wzrok, ale obecnie tak daleko nie widzę.
-Tak, tak, z wiekiem wszystko się przytępia- powiedział Mietek.
-To ty mi ładne mówisz komplementy- powiedziała z uśmiechem mama.

O posadę w gimnazjum trudno, zwłaszcza, gdy rok szkolny rozpoczęto 1 września.
Ojciec zamierzał napisać do Michasia- wojewody śląskiego, ale Mietek i ja postanowiliśmy nie opuszczać Lwowa. We Lwowie każdy dom, każda ulica, każdy kamień są nam drogie.
Matka Mietka wyczytała w gazecie konkurs na stanowisko polonisty w Przemyślanach. Nazajutrz rano Mietek pojechał do Przemyślan. Dzięki życzliwości dyrektora Jana Kamińskiego, powierzono Mietkowi stanowisko polonisty z dniem 1 listopada.
Niedziele i święta Mietek spędza we Lwowie. Omawiamy sprawy związane z zawarciem związku małżeńskiego.
18-tego listopada 1931 roku nawiedził mnie przykry sen. Śniłam, że całował mnie na ulicy Hoffmana, przed sklepem wędliniarskim, dawny adorator Zygmunt. Gdy wielokrotnie śniłam o Zygmuncie, zawsze spotyka mnie przykrość.
Rano zaszłam do kuchni. Powiedziałam do mamy:
-Nawiedził mnie okropny sen, dzisiaj na ulicę nie wyjdę.
-To nie wychodź- doradziła mama.
O godzinie 4 po południu babcia uległa tragicznemu wypadkowi na ulicy Hoffmana i pół godziny później zmarła na stole operacyjnym.
Babcię złożyliśmy do grobowca, w którym spoczywała ciocia Arturowa, ta która we śnie prosiła mnie, aby babcia w dniu Wszystkich Świętych zapaliła światła na grobowcu.
Z powodu żałoby termin mego ślubu z Mietkiem przesunięto.

2 stycznia 1932 zawarłam slub z Mietkiem. Byłam w długiej sukni z georgety, koloru jasnego popiołu i miałam żakiecik z popielatego aksamitu, spięty srebrną klamrą.
Na prawej ręce niosłam naręcz świeżych kwiatów: róże, bzy, konwalie i goździki, a lewą ręką trzymałam pod ramię Mietka.
Jestem z Mietkiem związana nie tylko uczuciem, ale z mocy prawa na całe życie.