Pamiętnik Ewy”- taka przesyłka dotarła do Rodziny w latach 80-tych. „Oddać do rąk Janiny D”. Pomimo starań, nigdy nie udało się dotrzeć do adresatki. Pamiętnik budził emocje. Wspomina się tam miejsca i ludzi dobrze Rodzinie znane, gdyż Ewa okazała się odległą w czasie i przestrzeni kuzynką, mieszkającą gdzieś na Antypodach, z którą Rodzina straciła po wojnie kontakt. Pamiętnik przeleżał w szufladzie 30 lat. Nadszedł czas, aby podzielić się nim z Wami. Są to prywatne notatki, nigdy nie szykowane do publikacji, dlatego emocje w nich zawarte, często naiwne i patetyczne, są prawdziwe, a nie obliczone na efekt wstrząśnięcia czytelnikiem.

Zapraszam Was na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Naszym przewodnikiem będzie Ewa Wojakowska-dziewczyna, która prowadziła przed wojną normalne, beztroskie życie, zanim jej świat się rozpadł.

Przepisując Pamiętnik nie ingeruję w składnię zdań, ani w archaiczną pisownię wyrazów. Poprawiam jedynie literówki, interpunkcję, kolejność słów tam, gdzie zaznaczyła to autorka. Ilustracje pochodzą z zasobów internetu, lub z archiwów własnych. Wprowadziłam je jako dekorację, nie stanowią one elementu pierwotnego pamiętnika. Konwencja bloga wymaga nadawania tytułów postom. Również owe tytuły nie są częścią pamiętnika.

Informacja dla nowych czytelników:

Po prawej stronie znajduje się link do początku historii Ewy.

Przed skopiowaniem fragmentów pamiętnika na inne portale, prosimy o zwrócenie się o zgodę!

niedziela, 27 lutego 2011

Ekonomia po sowiecku.

 10 lutego, pod wieczór, przybiegła do naszej kamienicy młoda dziewczyna. Powiadomiła, że na stacji kolejowej Podzamcze stoją zamknięte wagony, z których proszono, aby uwiadomić Gołąba 6 i 12. Doszłyśmy do przekonania, że chodzi o mamę i panią Baboniową.
„Widocznie wywożą ojca i pułkownika dr Babonia”- pomyślałam leżąc w łóżku przeziębiona.
Mama zabrała żywność, narzuciła na siebie futro ojca i z panią Baboniową poszła na Podzamcze. Przebiegły liczne tory kolejowe, pokryte zwałami śniegu, wreszcie odnalazły długi pociąg towarowy z wystającymi rurami-kominami. Przed wagonami chodzili strażnicy odziani w kożuchy. Mama i pani Baboniowa wołały swych mężów po imieniu. Z wagonów odpowiedziano:
-Wywożą nas przymusowo. Jesteśmy leśnikami i gajowymi.
Mama z panią Baboniową przebiegły wszystkie tory kolejowe, ale wagonu z więźniami nie odnalazły.

11 lutego przyjechała z Dunajowa służąca cioci Mani. Powiadomiła nas, że inżyniera Kostkiewicza, wraz z rodziną, wywieziono, prawdopodobnie do Rosji i że wujostwo zabrali ze sobą wszelką odzież. Najbardziej rozpaczał dziesięcioletni syn Jędrek. W żaden sposób nie chciał opuścić nadleśnictwa.

Lwów, mimo ciężkich chwil, zdradza coraz to nowe dowcipy na temat Sowietów. Ostatnio obiegła Lwów wieść, że delegacja gminy żydowskiej zaszła do głównego komisarza N.K.W.D., prosząc o zezwolenie na wysłanie telegramu z 50-ciu słów do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej o pomoc, ale komisarz odmówił. Wówczas delegacja zredukowała treść telegramu do 25 słów, komisarz również odmówił. Po porozumieniu delegaci obniżyli telegram do 5 słów i tym razem komisarz odmówił. W końcu prosili o jedno słowo. Komisarz po głębokim namyśle doszedł do przekonania, że w jednym słowie nie będą mogli oddać grozy położenia, więc wyraził zgodę na wysłanie telegramu, zawierającego jedno słowo i Żydzi zatelegrafowali do Ameryki: „gewałt”.

Z Przemyślan doszła mnie wiadomość o tragicznej śmierci Jasia Zimmermanna. U rodziców Jasia była na stancji uczennica gimnazjum Zosia Gonetówna, córka leśniczego. 10 lutego przybyło do dr Zimmermanna dwóch uzbrojonych milicjantów i zapytali o Zosię. Oświadczyli, że wzywają ją rodzice, aby natychmiast powróciła do domu, przy czym okazali pismo ojca. Zosia spakowała rzeczy i pojechała z milicjantami.
Dr Zimmermann poprosił syna Jasia, by założył narty i pobiegł za milicjantami i stwierdził, czy milicjanci istotnie odwożą Zosię do ojca na leśniczówkę. Tymczasem sanna z milicjantami nie podążyła ku leśniczówce, tylko na stację kolejową Kurowice.
Jasiu pobiegł na nartach do leśniczówki, aby powiadomić rodziców Zosi o tym, co zaszło.
Na leśniczówce Jasiu nie zastał rodziców Zosi, tylko milicjantów Ukraińców, plądrujących dobytek leśniczego. Gdy milicjanci zauważyli Jasia, chcieli go pojmać, ale Jasiu począł uciekać, wówczas milicjanci do niego strzelali. Ugodzili go od tyłu w śledzionę. Jasiu dobył resztę sił, by dobrnąć do Przemyślan, ale nadmierny upływ krwi osłabił go, przykucnął w lesie i zamarzł na śmierć. Rozpacz rodziców nie ma granic.

Po wywiezieniu leśniczych i gajowych, wraz z rodzinami, we Lwowie powstał popłoch. Ludzie masowo, za bezcen, sprzedają dobytek, zamieniają na czarnym rynku ruble na dolary i uchodzą pod okupację niemiecką.
Krysakowska, mimo, że ma nieletniego syna w więzieniu, poszła przez zieloną granicę pod okupację niemiecką. Dałam jej pieniądze, aby zakupiła ciepłą odzież i posłała Mietkowi.

Ze Lwowa odjechała ostatnia partia „volksdeutcherów” do Niemiec. Za pośrednictwem braci Mietka wręczyłam pewnej rodzinie obszerny list do Mietka, w którym objaśniłam przyczynę nieobecności ojca i opisałam stosunki pod okupacją sowiecką.

Pod koniec lutego zahaczyłam o pracę w znacjonalizowanych ogrodach na Zamarstynowie. Obowiązuje 8-mio godzinny dzień pracy, a co szósty dzień mamy „wyhodnoj”, czyli dzień wolny od zajęć. Zarobek uzależniony jest od rodzaju pracy, wynosi przeciętnie 3 ruble dziennie. Pracowników podzielono na zespoły. Sześć osób stanowi zespół i na zespół obliczono zarobek. Na czele zespołu stał dozorca, a nad dozorcami planownik i do niego należała kalkulacja wydajności pracy. Prócz tego istniała administracja, a na czele ogrodów stało dwóch dyrektorów. Ogrody są niewielkie. Dawniej całą administrację stanowił właściciel. Brał czynny udział w pracy i dbał, by wydajność nadążała za zapotrzebowaniem rynku. Dzisiaj z ogrodów tych żyje 10-ciu nierobów, pobierają wyższe wynagrodzenie od pracujących.
W naszym artelu ogrodniczym pracują przeważnie wywłaszczeni ziemianie i oficerowie rezerwy, żyjący na fałszywych papierach. Pracę traktujemy jako cel do osiągnięcia paszportów i ochrony przed uwięzieniem.
Z oszklonych inspektów usuwamy śnieg i nawozimy ogród nawozem.
Dojazdy do pracy uciążliwe. Mam do pokonania przesiadkę pod kawiarnią Wiedeńską. Dojazdy kosztują 40 kopiejek dziennie, a na życie pozostają 2 ruble i 60 kopiejek, za który to zarobek, po 134 dniach pracy, będę mogła nabyć kilogram słoniny.

2 marca. Mama poszła do Brygidek, by podać ojcu posyłkę. Nie przyjęli. Oświadczyli, że ojca w Brygidkach nie ma.
Zaczęłyśmy od nowa poszukiwania, ale bez skutku. Ktoś doradził nam, aby odczekać do następnego miesiąca i spróbować raz jeszcze, bowiem często zabierają więźniów do głównego N.K.W.D. na specjalne śledztwo.

Brat cioteczny Staszek przyniósł wiadomość o zakładaniu sklepów bakaliowych, w których będą sprzedawać owoce południowe. Owoce południowe rosły w ciepłych krajach, a we Lwowie w sklepach tych sprzedawano od czasu do czasu porcje chleba.

W pierwszych dniach marca, do naszej znacjonalizowanej kamienicy, przybyła jakaś komisja, kilku Żydów i Polak. Polak, do wojny, był znanym złodziejem. Komisja przeprowadziła pomiar mieszkań i ustaliła czynsz. Mamie wyznaczono czynsz po 8 rubli od metra kwadratowego, mnie zaś, jako „czornoj roboczy” po kilka kopiejek.
Kościołom również wymierzono czynsz dzierżawny po 8 rubli od metra kwadratowego. Haraczem tym zmierzają do zawładnięcia kościołów i zamiany tychże na kluby partyjne i sale do tańca, jak to uczynili z kościołami garnizonowymi.

W połowie marca otrzymałam od Mietka obszerny list. Był odpowiedzią na mój list wysłany za pośrednictwem owych „volksdeutcherów”. Mietek pisze:
„Nareszcie wiem, co z ojcem. Los ojca przeraża mnie. Nie wrócę do Lwowa, choćby mnie zwolnili z niewoli, bo nie widzę możliwości pracy dla siebie”.

Na ulicach Lwowa coraz częściej łapanki. Ludzie masowo giną z ulic w biały dzień.
Dawnego rębacza drzewa- Polaka- zamianowano „upraw domu”. Łazi po mieszkaniach i wydaje polecenia. Mnie i mamie nakazał oczyszczenie jezdni z lodu i błota. Współczesny burżuj komunistyczny pali papierosy i dozoruje nas, a na jego kwadratowej twarzy igra ironiczny uśmieszek.
Ze Lwowa zrobiono budę jarmarczną. Na załamaniach ulic wmontowano głosniki radiowe. Od rana do wieczora ryczą: „Moskwa moja”.

Codziennie wieczorem lokatorzy są obowiązani uczęszczać na mittingi. Do kamienicy przychodzi politruk, zwołuje wszystkich lokatorów kamienicy, przelicza i pyta stróżową, czy wszyscy, po czym zaczyna mitting. Wpierw okadza Stalina, po czym oświeca nas „ciemna masę polską” o dobroci stalinowskiej konstytucji i zobowiązuje nas do kupna egzemlarza konstytucji. Zapowiedział egzaminy oraz co czeka opornych.

2 kwietnia 1940. Mama od północy stoi pod Brygidkami, by podać ojcu posyłkę. Powróciła późno wieczorem. Przyjęli tylko bieliznę. Nazajutrz poszła sprawdzić pokwitowanie. Widziała podpis ojca. Podziękowałyśmy Bogu za łaskę w nieszczęściu.

czwartek, 24 lutego 2011

Posyłka dla ojca.

Nazajutrz  rano, o godzinie 7-mej, poszłam pod więzienie Brygidki. Zastałam długi ogonek niewiast. Trzymały jakieś zawiniątka, a były to posyłki dla najbliższych.
O godzinie 9-tej wpuszczono mnie do poczekalni. Wyszedł podoficer N.K.W.D. i odebrał karteczki od tych, którzy pragnęli podać posyłki. Przystąpiłam do niego, zapytałam:
-Kiedy można podać posyłkę na literę W?
Popatrzał do notesu, powiedział:
-31 grudnia.
Od przygodnych znajomych osiągnęłam informację, że dla niektórych więźniów przyjmują odzież i żywność, a dla niektórych tylko odzież. Dla wielu w ogóle nic nie przyjmują.
Wstąpiłam do kościoła Ojców Bernardynów, w którym ojciec często zanosił modły i prosiłam Stwórcę, aby dla ojca mego przyjęli żywność i odzież.
W niedzielę 17 grudnia zaprosiła nas moja teściowa. Mieszkają przy własnej willi przy ulicy Pełczyńskiej, której dotąd nie znacjonalizowano. Jeden pokój wynajął ojczym Mietka jakiemuś bolszewikowi, prawdopodobnie pracuje w N.K.W.D, ponieważ nocą wychodzi z domu, a wraca dopiero nad ranem. Teściowa opowiadała nam, że ich sublokator sprowadził się w nędznym płaszczu z drewnianą, obdrapaną walizką. Obecnie chodzi w futrze. W pokoju jego stoją walizki skórzane i fibrowe, a podłogę zaścielił dywanem.
-Proszę wyobrazić sobie, mój mąż, który zawsze miał służącego, dzisiaj jest służącym tego bolszewika. Napuszcza mu wody do wanny, na dzwonek zmienia wodę, w ogóle obsługuje go. Męża ponosi, gdy ten bolszewik co niedzielę urządza pijatykę. Sprowadza dziewczęta, piją wódkę, a bolszewik gra im na gitarze i śpiewa.
Nad nami słychać gwałtowne kroki inżyniera. Teściowa mówi:
-Słyszycie, jak ten człowiek chodzi, on jeszcze szału dostanie.
Zjadłyśmy porządnie, a kiedy szarzało, podziękowałyśmy za gościnę. Gdy byłyśmy w progu, zbiegł ojczym Mietka i wręczył mamie plik papierów, powiedział:
-Niech pani będzie tak uprzejma, zabierze to do siebie i przechowa. Jeśli przepadną, to nic nie szkodzi.
Ten plik papierów ukryła mama w domu, w łazience pod wanną.


Nasze zapasy żywnościowe są na wyczerpaniu. Codziennie od godziny 6-tej rano, staję w ogonkach za chlebem. Do Lwowa dochodzi nikła ilość produktów wiejskich. Pieniądz nie przedstawia wartości, a towarów w ogóle nie ma, wywieźli je Rosjanie do Rosji.
Sytuacja aprowizacyjna coraz trudniejsza, przed piekarniami stoją kilometrowe ogonki. Stanowią obraz codziennego życia Lwowian.
Mieszkanie nasze bez szyb, zimno. Siedzimy w futrach i śniegowcach. Kiedy zmarznę do szpiku kości, kupuję bilet do pierwszego z brzegu kina, bo tam ciepło. Przed oczyma migają mi obrazy sowieckich kołchozów. Nie interesują mnie, pragnę tylko ciepła.
Mama chodzi po znajomych. Skupuje tłuszcz i suszy chleb. To wszystko przygotowuje dla ojca.
Nadchodzą święta Bożego Narodzenia. Poszłam do Polskiego Czerwonego Krzyża i napisałam do Mietka kilka kartek po 25 słów.

23 grudnia. Wigilia wypada w niedzielę. Katolicy w tym roku obchodzą wigilię jeden dzień wcześniej.
W domu nie mamy opału. Brakuje chleba, a mieszkanie świeci pustką, bo nie ma ukochanego ojca. Zapewne leży na gołej podłodze, bez okrycia, stłoczony wśród takich samych nieszczęśliwców, jak on.
Do mieszkania gwiazdka z nieba nie zagląda, gdyż okna są zabite deskami, a w mieszkaniu pranuje półmrok.

O godzinie 4-tej po południu poszłyśmy pod więzienie Brygidki. Stanęłyśmy naprzeciw bramy wjazdowej, oczekując pierwszej gwiazdy na popielatym sklepieniu niebios.
Powoli zapada zmrok, a okratowane okna cel więziennych zamajaczyły światłami elektrycznymi.
Panuje siarczysty mróz, skrzypi pod stopami, pada śnieg, a z ust, przy oddechu, uchodzą kłęby pary. Wpatrzone w sklepienie niebios, szukałyśmy pierwszej gwiazdy, zwiastuna wigilii. A gdy ujrzałyśmy, usta nasze szeptały modły i wchłaniały płatki opadającego śniegu- tę boską wieczerzę.
Karetki więzienne uganiają się, zapewne zwożą nowe ofiary.

24 grudnia, w samo południe, Lwów obiegła wiadomość, że Sowieci zlikwidowali pieniądz polski. Żaden bank nie wymienia złotych polskich, a my posiadamy tylko banknoty polskie. Spadł na nas nowy cios.
Wieczorem poszłyśmy do mojej teściowej. Urządziła dla nas wieczerzę wigilijną, zwykłą, codzienną kolację. Nie było łamania opłatkiem, ani życzeń.
Pod koniec wieczerzy teściowa wydobyła kartkę od Mietka, pisze: „postaram się nigdy nie zapomnieć, że w tych tragicznych dniach, znalazła mama w swym sercu miejsce dla mojej Ewuni”.

W okresie świąt Bożego Narodzenia sprzedałam akumulator, a mama wymieniła garderobę na żywność, by skompletować posyłkę dla ojca.
Po Bożym Narodzeniu teściowa zaproponowała mi, abym zamieszkała u niej. Odmówiłam. Nie mogę pozostawić biednej, stroskanej i skołatanej mamy.
Chodzę po ogonkach, by zaopatrzyć dom w chleb i zdobyć nieco prowiantów dla ojca.
  
2 stycznia 1940, o godzinie 3-ciej nad ranem, stałyśmy pod murami więzienia Brygidki. Przed bramą, wiodącą do kancelarii więziennej, zastałyśmy długi ogonek skulonych postaci. Ogonek utworzono jeszcze wczoraj przed godziną 10-tą.
Niebo pokryte roziskrzonymi gwiazdami, mróz dochodzi do minus 28 stopni. Rozłożyłam ojca składane krzesło myśliwskie, siedzimy na przemian i pilnujemy zajętego miejsca.

Godziny płyną leniwie. Nikt nie rozmawia, jedynie białe opary oddechów, gęstymi smugami, uchodzą ku murom więziennym.
O 8-mej rano wpuszczono nas do poczekalni. Pod wływem ciepła, powoli przychodzimy do siebie.
Czekamy na podoficera N.K.W.D., by zabrał od nas karteczki, na których wypisałyśmy personalia więźnia oraz swe nazwisko i adres.
O godzinie 10-tej odebrał od nas ów podoficer karteczki i odszedł.
Mija godzina za godziną, czekamy na postanowienie, dla kogo przyjmą posyłki.
Szarzało, dochodziła godzina 4-ta po południu. Wszedł podoficer peredaczny i odczytał kilka nazwisk więźniów.
Na ponad 200 petentek padło zaledwie 20-ścia nazwisk: generała Andersa, generała Bałabana, Komendanta Policji, mego ojca i innych.
W poczekalni powstał płacz. Jedne płakały z radości, zdrugie z żalu. Po odczytaniu przyjmowano posyłki, wraz ze spisem, co posyłka zawiera. Dopiero o godzinie 8-mej wieczorem dopełniłyśmy formalności.
-Jutro o godzinie 5-tej po południu przyjdźcie po pokwitowanie- powiedzaił podoficer.
Nazajutrz poszłyśmy po pokwitowanie. Po godzinie wyczekiwania enkawudysta odczytał nazwiska i z daleka pokazywał pokwitowanie. Niektórym część posyłki zwrócono, jako niedozwolonej.
-Wojakowski Franciszek Adamowicz- padło.
Mama podeszła, enkawudysta pokazuje pokwitowanie.
-Proszę podać mi do rąk, bo źle widzę- powiedziała mama.
Enkawudysta podał mamie karteczkę do rąk. Figurował autentyczny podpis ojca z dopiskiem „zdrów”.

W pierwszych dniach stycznia przybył do Lwowa dr Franciszek Zimmermann. Przywiózł mi mięso, owoce i jarzyny. Nadal pracuje i roentgenuje, z tą różnicą, że dodali mu do pomocy lekarza Żyda.
Dr Zimmermann poinformował mnie o zaistniałych zmianach w Przemyślanach. Ochronkę Towarzystwa Ochrony Młodzieży, prowadzoną przez zakonnice, przejęła Żydówka Lacher i zgodnie z programem prowadzi robotę ateistyczną. Ukraińcy i Żydzi podnieśli głowy, a ocaleli Polacy nie opuszczają domów.
W połowie stycznia nadeszła od Mietka kartka, pisana 2 stycznia 1940. Pisze:
„Dzisiaj mija 8 lat od naszego ślubu. Tych osiem lat, to najszczęśliwszy okres mego dotychczasowego życia”.
Kartę przytuliłam do serca i rozpamiętywałam ostatnie chwile przed naszą rozłąką.

Po Lwowie krąży wieść, kto do miesiąca marca nie uzyska pracy i paszportu, zostanie wywieziony do obozu przymusowej pracy.
Mieszkanie podzieliłyśmy na dwie części, by uniknąć rekwizycji.
2 lutego po raz drugi podałyśmy ojcu posyłkę. Tym razem odrzucili żywność. Peredaczny podoficer powiedział:
-W więzieniu jedzenia mają dość.

wtorek, 22 lutego 2011

Za to, że są Polakami.

Zaszłyśmy na ulicę Leona Sapiehy, do budynku, w którym dawniej urzędowała komenda Policji Państwowej. Tam w korytarzu zastałyśmy mnóstwo żon aresztowanych oficerów. Mają zaczerwienione oczy od płaczu. Przyszły interweniować w sprawie swych mężów.
Po długim wyczekiwaniu, wyszedł pulchny oficer N.K.W.D. Z uśmiechem na ustach,  zapytał, czego sobie życzymy? Poczęły mówić wszystkie razem, wysłuchał te najbliżej jego stojące. Oficer postał chwileczkę, powtarzał pod nosem „niczewo” i poszedł.
Po chwili nadeszli żołnierze z karabinami i poczęli kolbami karabinów wypychać z poczekalni bezbronne, zrozpaczone niewiasty.
Uchwyciłam mamę za rekę i stanęłyśmy za olbrzymim piecem kaflowym. Żołnierze nie zauważyli nas. Po kilku minutach z kancelarii wyszedł ów oficer N.K.W.D., podeszłyśmy do niego i zapytałyśmy o ojca. Oficer wysłuchał nas, powiedział:
-Będzie w Brygidkach, albo na Zamarstynowie.
Ciemno było, gdy powróciłyśmy do domu, głodne, zmarznięte. Poza filiżanką kawy, niczego nie miałyśmy w ustach.
Wieczorem odwiedziła nas moja teściowa. Płakałyśmy nad tym okrutnym losem, jaki dotknął mego szlachetnego ojca.
W pokoju ojca niczego nie tknęłyśmy, zostawiłyśmy wszystko tak, jak on pozostawił. Nawet łóżka nie ruszyłyśmy. Gdy przechodziłyśmy przez pokój ojca, płakałyśmy.

11 grudnia poszłam do Krysakowskiej, której małoletniego syna osadzono w więzieniu na Zamarstynowie, by poznać sowiecką procedurę, w jaki sposób wszcząć poszukiwania za ojcem, aby podać ciepłą odzież i żywność oraz wszcząć kroki celem wydobycia ojca z więzienia.
Krysakowska doradziła, aby pójść na Zamarstynów. Ostrzegła, iż są tam długie kolejki i że trzeba będzie tam pójść wielokrotnie, by wystać kolejkę i zdobyć informację.

12 grudnia, przed 3-cią w nocy, stanęłyśmy przed bramą więzienia zamarstynowskiego. Więzienie rzęsiście oświetlone. U żelaznej bramy stał na warcie żołnierz N.K.W.D. z karabinem najeżonym bagnetem. Śnieg sypał obficie, mróz skrzypiał pod stopami, a zadymka dęła w oczy.
Pod bramę więzienną zajechał samochód ciężarowy, dał trzy krótkie sygnały. Wartownik podszedł do szofera, zajrzał do środka, zamienił z nim kilka słów, po czym otworzył bramę.
Ciężarówka wolno wjeżdża przed bramę. Skorzystałam z okazji, idąc za ciężarówką, zaszłam na dziedziniec wewnętrzny.

Weszłam do budynku, położonego z prawej strony, przeszłam długi korytarz, poszukując kancelarii. Na korytarzu słychać stuk skłóconych maszyn do pisania i posuwanych wałków. Praca wre, jak w ulu, noc jest zaprzeczeniem odpoczynku. Przez korytarz przechodzą umundurowani enkawudyści z aktami. Nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi.
Zapytałam po polsku:
-Czy tu osadzono mego ojca?
Enkawudysta gwałtownie wstał i zapytał, jak tu weszłam? Wybiegłdo wartownika i coś rozmawiali, a następnie wyrzucili mnie poza bramę.
Około godziny 6-tej, w pierwszym budynku, poczęły gasnąć światła. „Rabotnicy” N.K.W.D. zakończyli nocną pracę. Większośc enkawudystów była w cywilu, w długich butach, czarnych płaszczach i czarnych czapkach z długimi, szerokimi daszkami podniesionymi w górę. Tuż za nimi wyszły urzędniczki, ubrane w nędzne płaszcze i czerwone berety.
Godzina 8-ma rano. Jesteśmy zziębnięte. Do kancelarii więziennej wpuszczono 20-ścia petentek, choć czekało ponad 200-ście. Odeszłyśmy, by jutro od nowa próbować szczęścia.
Nazajutrz pod więzienie poszłyśmy wieczorem, byłyśmy wśród pierwszej 20-stki petentek.
W kancelarii wypisałam nazwisko i dane poszukiwanej osoby i podałam dyżurnemu.
Twarze petentek noszą ślady płaczu. Stoją zadumane i nic nie mówią. W poczekalni nie ma nawet ławki, by przemęczone nogi mogły odpocząć.
Około godziny 12-stej w południe dyżurny odczytał nazwiska tych petentek, których mężowie siedzą na Zamarstynowie.
Nazwisko ojca nie padło. Wyszłyśmy bez słowa. Będąc na ulicy, mama zapytała:
-Cóż teraz robić?
-Jutro idziemy pod Brygidki i tam zapytamy o ojca.
Idziemy zmartwione, wszystko wiruje mi przed oczyma, nawet nie odczuwam mrozu.
W domu zjadłyśmy po kawałku chleba i wypiłyśmy kawę.

Około południa otrzymałam list od Mietka, był pełen serdeczności i czułości. Pisze, że jest o mnie zupełnie spokojny, bowiem znalazłam dach i opiekę pod opiekuńczymi skrzydłami dobrego i zacnego ojca. Boże, jakie okrutne zaszły zmiany, ojciec popadł w szpony N.K.W.D.
Usiadłam i zaraz odpisałam Mietkowi, informując go oględnie o tym, co spotkało ojca.

O godzinie 2-giej w nocy wyszłyśmy z domu, by zająć miejsce w ogonku przed więzieniem Brygidki.
Mróz skrzypi pod stopami, ulice opustoszałe, jedynie przed gmachami rządowymi chodzą wartownicy w walonkach i krótkich kożuchach. Więzienie Brygidki tonie w świetle. Pod murami okolenia więziennego chodzą straże, palą papierosy z machorki skręcone w gazecie.
Podchodzę ku wartownikowi, by zapytać, gdzie kancelaria więzienna? Strażnik sierował w moją stronę karabin, krzyknął: „stój”! Stanęłam, mówię, ale on nakazał mi przejść na drugą stronę ulicy.
Obchodzimy mury więzienne. Więzienie oświetlone, słychać stuk maszyn do pisania i głośne rozmowy. Od ulicy Kazimierzowskiej co chwila otwierają bramę i wyjeżdża dziwny wóz bez okien, jedynie z tyłu istnieją dwa podłużne, okratowane otwory, zza których widać twarze żołnierzy N.K.W.D. Około godziny 4-tej nad ranem, wyjechało z więzienia kilka ciężarówek okrytych brezentem.
Stanęłam z mamą naprzeciw bramy i czekam, aż będą wjeżdżać jakieś samochody ciężarowe. Poszłyśmy pod kancelarię więzienną. Próbowałam różnych sposobów, by wejść do kancelarii, ale daremnie. I tak stałyśmy pod więzieniem cały dzień, do późnego wieczoru i nic nie wskórały.

U sąsiadów, państwa Łodyńskich, zastałyśmy pakunek. Przyniosła go moja teściowa. Było trochę masła, kawałek mięsa końskiego i kilogram chleba. Nazajutrz znowu przyszła teściowa, wręczyła mi 200 rubli i prowianty, a brat przyrodni Mietka zaopatrywał nas w węgiel.

Następnego dnia obeszłyśmy znajomych, zasięgając rady, w jaki by sposób zdobyć wieści o ojcu.
Pod wieczór, u wylotu ulicy Piekarskiej, w pobliżu dawnego hotelu Krakowskiego, spotkałam Marylę Krysakowską. Wracała od naczelnego prokuratora. Interweniowała w sprawie nieletniego syna, osadzonego w więzieniu. Doradziła, abym poszła do prokuratora i u niego zasięgnęła wiadomości o losie ojca.

15 grudnia, przed godziną 8-mą rano, poszłam do naczelnego prokuratora. W korytarzu na parterze, zastałam mnóstwo niewiast, oczekujących na przyjęcie u prokuratora.
Prokurator urzędował na I piętrze. Drogę do prokuratora zagradzał wartownik z karabinem i w czapie z „cyckiem”. Żołnierz wpuścił wyznaczoną ilość petentek, a pozostałym radził przyjść jutro.
Stanęłam obok poręczy wiodącej na piętro. Na środku schodów stał wartownik zagradzając drogę. W pewnym momencie wartownik odwrócił głowę ku schodzącemu oficerowi z piętra, więc skorzystałam z okazji, wbiegłam na schody i nie zwracając uwagi na wołanie „stój”, zdążyłam wbiec na korytarz.
Myśli biegną,jak iskierki fal elektrycznych. Co tu robić? Bezwiednie weszłam do ustępu i tam przesiedziałam pół godziny.
Z ustępu wyszłam na długi korytarz. Pod jednymi drzwiami zauważyłam grupkę niewiast. Były to Polki, czekały na posłuchanie u prokuratora. Czekają tu od godziny, ale nikt dotąd nie wyszedł. Po upływie dalszej godziny wyszła jasna blondynka, sekretarka. Obwieściła, że prokurator dzisiaj nikogo nie przyjmie, ale na jutro ma kilka numerków i ci, którzy otrzymają numerki, zostaną jutro przyjęci przez prokuratora.
Sekretarka uniosła jeden numerek w górę z zamiarem pokazania. Bez namysłu wyrwałam jej z ręki numerek i uciekłam.
Widziałam przerażenie sekretarki i petentek, ale cóż mnie to obchodzi? Zbiegłam ze schodów, minęłam wartownika i pospiesznie podążyłam do domu, by natchnąć mamę iskierką nadziei.

15 grudnia wstałyśmy przed godziną 6-ta rano. Mama odgrzała wczorajszą zupę, zjadłyśmy, bo kto wie, kiedy powrócimy do domu?
Przed godziną 8-mą byłyśmy w Hotelu Krakowskim, zmienionym na sąd.
Korytarz zatłoczony niewiastami. Podeszłam z mamą do wartownika. Mama okazała numerek, który wczoraj zdobyłam. Wartownik wpuścił mamę, mnie zaś odtrącił. Wyjaśnienia nie pomogły. Pozostałam na parterze, a mama poszła na I piętro, do naczelnego prokuratora.
Na parterze, wśród czekających Polek, krążą wieści, że o godzinie 10-tej, sądzić będą nieletnich chłopców za kontrrewolucję. Zrozpaczone matki czekają w korytarzu, by ujrzeć swych synów.
Około godziny 10-tej, pod eskortą, zajechały przed sąd dwa samochody więzienne z chłopcami. Z drogi usunięto ludzi i rozstawiono wartowników. Pojedynczo wypuszczali z kibitek małoletnich chłopców, których zaraz otaczali żołnierze N.K.W.D. i pod strażą poprowadzono ich na salę rozpraw.
Przestępcami byli chłopcy w wieku od 12 do 18 lat. Twarze ich ziemiste, blade, oczy zapadnięte, ponure. Głowy krótko ostrzyżone, ubrania wymięte, a buciki zlatywały z nóg, bo były bez sznurowadeł.
Matki, na widok synów, wybuchały głośnym płaczem, z resztą wszyscy płakali. Chłopcy szli odważnie, uśmiechnięci, a ten w mundurku harcerskim wysoko uniósł rękę, zawołał:
-Mamo! Niech żyje Polska!
Drzwi sali rozpraw zamknięto i ogłoszono rozprawę tajną.

Około godziny 1-szej wróciła mama od prokuratora. Idziemy do domu. Mróz nieco zelżał, ale prószy lepki śnieg. Po drodze mama powtórzyła mi wizytę u prokuratora:
-Prokurator oświadczył, że w tej chwili nie może nic powiedzieć, ponieważ sprawa jest w rękach organów śledczych. Dopiero po wyroku będę mogła zobaczyć ojca. Wspomniał, że ojciec przebywa w Brygidkach. Doradzał, aby podać ojcu posyłki, ale trzeba stwierdzić, kiedy przyjmują dla więźniów na literę W.
-Cóż ojciec takiego zrobił, aby nad nim roztaczano śledztwo?
-Widzisz, moje dziecko kochane. Oni osadzili w więzieniu lekarzy i nawet podoficerów, chyba za to, że są Polakami- powiedziała mama.

niedziela, 20 lutego 2011

Ojciec nie wróci.

Około północy mieszkańcy kamienicy zostali zerwani ze snu przeraźliwym odgłosem dzwonka elektrycznego i hałaśliwym waleniem kolbami karabinów w drzwi wejściowe naszego mieszkania.
Natarczywe hałasy postawiły mnie na równe nogi. Pobiegłam do pokoju ojca, ale ojciec już zdążał do przedpokoju, by otworzyć drzwi. Poszłam z ojcem. Był blady, drżały mu ręce.
Ojciec odsunął rygiel, przekręcił klucz i otworzył drzwi.
W progu mieszkania zastaliśmy żołnierzy sowieckich z wymierzonymi w naszą stronę lufami karabinów.
Spośród żołnierzy sowieckich wystąpił oficer w szynelu, z rewolwerem u pasa. Okazał legitymację służbową i zapytał:
-Kto tu mieszka?
-Ja z żoną i córką.
-Kto więcej?- zapytał
-Do niedawna mieszkał tu dr Czajkowski Zbigniew, ale tydzień temu opuścił mieszkanie.- wyjaśnił ojciec.
-Wobec tego przeprowadzimy rewizję. Czy pozwalacie na rewizję?- zapytał oficer sowiecki.
-Proszę- powiedział ojciec.
Do mieszkania weszli: sowiecki pułkownik, kilku młodszych oficerów i szeregowców, a jeden z żołnierzy został u progu mieszkania na straży.
Rozpoczęto rewizję. Całe mieszkanie przewrócono do góry nogami. Otwierano szafy, szuflady, przeszukano łóżka i pod łóżkami.
Ojciec zdenerwowany, z przerażeniem patrzy na tę rewizję. Obok ojca stoi mama w nocnej bieliźnie i zamarła w bezruchu. Z osłupieniem patrzy na buszujących sowieciarzy.
Jeden z oficerów zasiadł przy stole i spisuje protokół z rewizji, drugi zdjął ze ściany grupową fotografię z polowania i złożył obok protokolanta.
Pułkownik sowiecki zapytał ojca, jakie posiada odznaczenia?
Ojciec podszedł do szuflady, wyjął odznaczenia i wręczył je sowieckiemu pułkownikowi. Ten obejrzał je i złożył obok protokolanta.
Mama spojrzała na fotografię, zapytała sowieckiego pułkownika:
-Na co wam to potrzebne? Większość z tych ludzi nie żyje.
-To nic- powiedział pułkownik.
Żołnierz z ospowatą twarzą zerwał ze ściany srebrną plakietkę z podobizną marszałka Piłsudskiego, połamał ją i rzucił na podłogę.
-Jak ci nie wstyd?!- powiedziałam do wandala.
Na to barbarzyńca z furią począł nogami tratować połamaną plakietkę.

Ojciec wyjął bibułkę, nasypał doń tytoniu z zamiarem zlepienia papierosa. Drżą mu ręce, pociąga językiem po bibułce, ale nijak nie może wydobyć z siebie krzty śliny. Prosi mamę:
-Zlep mi papierosa, bo mi wyschła ślina w ustach.
Mama zlepiła papierosa i podała ojcu.
Z żalem obserwuję ojca, dostrzegłam w oczach jego lęk.
Cała ta koszmarna rewizja trwała kilka długich godzin.
Protokolant schował pióro do torby, złożył doń protokół,wówczas sowiecki pułkownik powiedział:
-Pójdziecie na milicję podpisać protokół.
-Po co ojciec ma iść z wami, kiedy wróci?- zadałam chaotyczne pytania.
-Wróci za pół godziny po podpisaniu protokołu- powiedział sowiecki pułkownik.
Mama dostała zawrotu głowy i upadła na krzesło, a sowieci przynaglali ojca, by już szedł.
Przeczucie szepce mi: „ojciec nie wróci”.
Wybiegłam za ojcem na korytarz, wręczył mi klucze od mieszkania. Chcę pożegnać ojca, ale uzbrojeni żołnierze zagrodzili mi drogę.
Ojciec uniósł wysoko ręce i pobłogosławił mnie.
Żołnierz szarpnął ojca za ramię,a inny pchnął go.
Ojciec otoczony zbirami, szybkim krokiem schodził schodami, a kiedy znikł mi z oczu, ogarnął mnie żal i głęboki smutek. Chciałam płakać, ale nie mogłam. Zabrakło mi sił do płaczu. Widziałam, jak lokatorzy nasi odchylali drzwi swych mieszkań, wystawiali głowy, a z oczu ich płynęły łzy. Płakała cała „kamienica” i płakali rzewnie ci, którzy mieszkali w suterynach.
W jadalni zastałam zrozpaczona mamę. Zaniemówiła. Usiadłam przy mamie i też popadłam w zadumę.
Po dłuższej chwili mama przerwała ciszę, zapytała:
-Pójdziemy spać, czy też będziemy czekać, aż ojciec powróci?
-Nie mamy na co czekać, ojciec już nie wróci- powiedziałam z goryczą w głosie.
Mama struchlała.
Po chwili mama podeszła chwiejnym krokiem do kuchni, rozpaliła ogień i ugotowała mocnej, czarnej kawy.
Odziane wyczekiwałyśmy brzasku dnia.

Ze świtem poszłam do sędziego Piątkowskiego, aby zasięgnąć informacji, co mogę uczynić w sprawie ojca?
Sędzia Piątkowski jest inwalidą z wojny światowej. Po wojnie ukończył prawo i został naczelnikiem Sądu Grodzkiego we Lwowie. Obecnie, ze względu na kalectwo obu rąk, zatrudniono go jako dozorcę w szpitalu miejskim przy ulicy Głowińskiego.
Zasadniczo sędziowie polscy siedzą po więzieniach, ale sędziego Piątkowskiego dotąd nie ruszyli.
Piątkowscy już nie spali, pili kawę. Nie zdziwiła ich moja ranna wizyta, bowiem doszły ich słuchy o masowych aresztowaniach oficerów rezerwy.
Po przedstawieniu sprawy, sędzia Piątkowski doradził, abym wspólnie z mamą poszła do milicji na ulicę Zieloną i tam usiłowała zasięgnąć wieści o ojcu.
Około godziny 9-tej byłyśmy w gmachu milicji przy ulicy Zielonej. Zauważyłyśmy tam dziwny stan. Korytarze zabłocone, milicjanci biegają od biura do biura i ziewają. Zajrzałam do kancelarii, położonej po prawej stronie korytarza. Stanowiła dyżurkę. W dyżurce na podłodze leżał stos fotografii i odznaczeń pokonfiskowanych ostatniej nocy. Stos ze trzy metry wysoki. Dopiero teraz zrozumiałam, ilu oficerów rezerwy padło ofiarą sowieckiego N.K.W.D.
Gdzieżby zasięgnąć informacji? Na korytarzu spotykam milicjanta, zapytałam, kto może mi udzielić informacji o ojcu? Milicjant nie raczył nawet przystanąć. Zagadnęłam drugiego i trzeciego, ale bez skutku.
-Chodźmy na piętro- zadecydowałam.

W korytarzu na pierwszym piętrze chodzi wartownik z karabinem. Jest nim młody chłopak. Podchodzę ku niemu, by zapytać, a on krzyczy po ukraińsku, abym opuściła ten gmach.
Korytarzem zdążali wypasieni enkawudyści. Podeszłam do nich, nie przystanęli, udali, że nie słyszą mojego zapytania.
Przechodzę obok tego groźnego, młodego wartownika. Ten spojrzał w lewo i w prawo, zapytał po polsku:
-Kogo pani szuka?
-W nocy zabrano mego ojca...- nie dokończyłam zdania, a wartownik znowu krzyczy, bo korytarzem przechodzą enkawudyści. Kiedy przeszli, podeszłam do wartownika, powiedział:
-Było ich tutaj bardzo dużo, przed godziną zabrali ich.
Słyszę kroki, odchodzę, by nie narażać wartownika. Gdy ustały kroki, znowu podeszłam do wartownika, on wyjaśnia mi:
-Wywieźli ich na ulicę Leona Sapiehy,
Wyjaśnienie to nie zadowoliło mnie. Weszłam do kancelarii, ale nikogo nie zastałam. Otworzyłam następne drzwi, tam również nikt nie urzędował i tak przeszłam przez pięć kancelarii. W ostatniej kancelarii, zaścielonej dywanem, również nikogo nie zastałam. Stanęłam w narożniku kancelarii i czekam. Nie trwało to długo, do kancelarii weszło dwóch oficerów N.K.W.D. Oficerowie ci coś żywo rozmawiali, jeden splunął na dywan. Podeszłam do rozmawiających i zapytałam:
-Tutaj jest mój ojciec, którego zabrano ostatniej nocy?
Oficerowie zdumieli się, a ja widząc, że będzie źle, opuściłam kancelarię. Na korytarzu uchwyciłam mamę za rękę i pospiesznie wyszłyśmy na ulicę.

czwartek, 17 lutego 2011

Wiadomość od Mietka.

1 listopada 1939. Mieszkańcy grodu podążyli na cmentarz Łyczakowski, gdzie spoczywają obrońcy Lwowa. Przybyło wiele nowych mogił tych, którzy polegli w ostatniej wojnie.
Drogę wiodącą na cmentarz obstawiło N.K.W.D. w cywilu. Ofiarą padała przeważnie młodzież. Wiele matek powróciło z cmentarza bez małoletnich synów.
Nad Lwowem zawisła czarna chmura, ludzie sposępnieli. Wielu jeszcze tego samego dnia wyruszyło na Rumunię, Węgry lub pod okupację niemiecką.

11 listopada, święto Niepodległości, minęło bez echa. Ojciec nie opuszczał domu, rozpamiętywał defilady lat ubiegłych, kiedy miarowy krok żołnierza polskiego zalegał ulice Lwowa. Dzisiaj po lwowskich brukach ciągną długie ogonki znękanych ludzi, wyczekujących na kęs własnego chleba.
Po 11 listopadzie dała znać o sobie „tajna organizacja”. Wśród Polaków krążą biuletyny, odezwy i ulotki, a wieczorami Polacy słuchają komunikatów polskich z Paryża.
Wielu ocalałych mężczyzn każdej nocy śpi gdzie indziej. Ojciec zadaje mamie pytanie, co ma powiedzieć, gdy Sowieci zapytają o rok 1919 i 1920? Mama doradzała, aby oświadczył, iż w tym czasie przechodził tyfus, ale ojciec wychodził z założenia, że oficerowi kłamać nie wolno.
Powoli zagląda mróz. Kamienicę znacjonalizowano. Nowy właściciel- Związek Sowiecki Republik Rad- napastuje lokatorów o komorne, nie dba o ich potrzeby. W całej kamienicy nie ma ani jednej szyby, wyleciały podczas bombardowania Lwowa przez Niemców.
Ojciec nabył kilka nieheblowanych desek i zabiliśmy okna, a pośrodku wprawili małe okienka, by wpuścić do mieszkania nieco światła.
Pod koniec listopada nadeszła od Mietka odkrytka, napisana do ojca. Doniósł o swym istnieniu i prosił o opiekę nade mną. Zaraz po obiedzie poszłam do teściowej, by powiadomić ją o tej radosnej wieści.


30 listopada, pod wieczór, siedzieliśmy w salonie, gdy wtem słyszymy pięciokrotny dzwonek. Serce poczęło mi gwałtownie bić, a ręce drżały.
Odchyliłam drzwi, zastałam średniego wzrostu mężczyznę- bruneta. Zapytał, czy tu mieszka pan pułkownik Wojakowski.
-Mieszka- powiedziałam
-Mam wiadomość od pana podporucznika Mieczysława.
Adwokat Bardach ze Lwowa siedzi w fotelu i opowiada nam swe przeżycia wojenne, jakie przeszedł wspólnie z Mietkiem.
-Mieczysław pełnił funkcję szefa kancelarii sztabu dowódcy dywizji, podczas oblężenia Warszawy urzędował na zamku Prezydenta. I tam popadliśmy w niewolę. Dał mi tę oto wizytówkę, na której napisał adres i powiedział, abym zadzwonił pięć razy.
Późno było, gdy adwokat Bardach opuścił nasz dom. Długo rozbierałam z rodzicami szczegóły, jakie usłyszałam o Mietku.

Sowieci znieśli niedzielę, jako święto. Obecnie co szósty dzień jest wolny od zajęć. Nazwano go „wychodnoj”. Każdy urząd, czy też fabryka, świętują innego dnia. Bałagan, słowem, wielki bałagan!
Zasadniczo pomysł nie bez racji. Zmierza do pełnej dezorientacji, aby ludzie nie mogli współżyć ze sobą i wywoływać niezadowolenia.
W niedzielę istnieje dzień powszedni, ale Polacy nadal świętują w niedzielę i kościoły są wypełnione po brzegi. Sowieci, by zohydzić niedzielę, wykonują w tym dniu specjalne prace, jak naprawę ścieków kanalizacyjnych, zwózkę węgla, a przed południem sprzedają makaron.

6 grudnia na murach domów rozklejono obwieszczenia, aby do 8 grudnia przeszli rejestrację polscy oficerowie w celu wymiany legitymacji. Ojciec formalności dopełnił i uzyskał legitymację stwierdzającą stopień oficerski.

8 grudnia. Święto Matki Boskiej, nie uznane przez najeźdźców. Na ulicy Głowińskiego spotkałam 8-mio letnią Ewunię, córkę brata ciotecznego-Adama. Niosła pod pachą torbę szkolną, przywitała mnie, zapytała:
-Czy ciocia wie, że dzisiaj święto? Bolszewicy kazali nam przyjść do szkoły, ale pani nauczycielka zwolniła nas. Powiedziała: „Idźcie do kościoła, bo dzisiaj jest święto Matki Boskiej”.
-Byłam w kościele i zaniosłam modły za tatusia- powiedziała Ewunia.
Ojciec Ewy zginął potem w 1940 roku w lasku katyńskim.

9 grudnia. Ciemno było, gdy wyszłam z domu za chlebem. Zdobycie kilograma chleba jest coraz trudniejsze. Sklepy z chlebem opanował proletariat żydowski. Częściowo sprzedają chleb w sklepie, ale większość chleba puszczają na czarny rynek, uzyskując zań wielokrotnie wyższą cenę.
We Lwowie panuje drożyzna, a płaca ekspedienta sklepowego wynosi od 150 do 200 rubli miesięcznie. Wystarcza na kupno kilograma słoniny. Przed wojną ekspedient mógł kupić za swe wynagrodzenie co najmniej pięćdziesiąt kilogramów słoniny.
Minęła pora obiadowa, a dotąd nie zdobyłam upragnionego chleba. Trzeba pójść do domu bez chleba.
Szarzeje. Wracam na ulicę Łyczakowską, wtem spotkałam przemyślańskiego milicjanta Żyda, dawnego krawca. Zaczepił mnie i wypytywał, gdzie mieszkam. Podałam zmyślony adres, ulicę Pełczyńską. Nakłaniał mnie, abym pojechała z nim do Przemyślan dla odwiedzenia znajomych. Zrozumiałam, iż pragnie mnie dowieźć do Przemyślan. Pozostawiłam go na ulicy i nieomal biegiem, róznymi uliczkami, podążyłam na ulicę Pełczyńską. Byłam pewna, że śledzi mnie. Na Pełczyńskiej weszłam do pierwszej z brzegu kamienicy i pobiegłam na III piętro, gdzie dla upozorowania odczytywałam wizytówki na drzwiach mieszkań.
Prawie godzinę spędziłam w tej kamienicy, po czym ukradkiem wyszłam na ulicę. Podniosłam do góry kołnierz płaszcza i raźnym krokiem zmierzałam ku ulicy Gołąba do domu.
-Jak dobrze, żeś wróciła, byłem niespokojny- tymi słowy przywitał mnie ojciec.
Czuję, że uległam przeziębieniu, więc wcześniej poszłam do łóżka. Ojciec wyłączył radioodbiornik, usiadł przy moim łóżku i opowiadał swą rozmowę, jaką miał z jednym z podwładnych, który podczas września pełnił czynność w polskiej milicji. Bolszewicy przesłuchiwali go i wypytywali o ojca. Ojciec objawiał zdenerwowanie, zapytał:
-Co o tym sądzisz?
Uspokoiłam ojca, przecież nikomu niczego złego nie uczynił. Był dyrektorem nauk w Korpusie Kadetów. Jeśli chodzi o czynność w milicji polskiej, funkcję tę pełnił zaledwie kilka dni. Nikogo z rozkazu ojca nie rozstrzelano, ani nie osadzono w więzieniu.
-Uważam obawy za nieuzasadnione- pocieszyłam ojca.
Mimo uspokojenia ojca złe przeczucie zżera moje nerwy, wyczuwam idące nieszczęście, ale nie mogę uzmysłowić sobie, kogo ono dotknie?
Późno było, kiedy ojciec pocałował mnie w czoło i życzył „dobrej nocy”.

wtorek, 15 lutego 2011

Powrót do Lwowa.

12 października. Firma Hartwig dostarczyła wóz meblowy. Przyjechał sam kierowca, pan Topolnicki. Przybyli uczniowie i uczennice, pomogli mi przy wyprowadzce. Po dwóch godzinach mieszkanie zostało opróżnione.
Podczas załadowywania mebli, do wozu podeszło dwóch sowieckich oficerów. Zapytali kierownika firmy Hartwig:
-Czy ta z góry przypadkiem nie ucieka do Rumunii?
-Jedzie do Lwowa.
-Dlaczego samochód skierowano w stronę Rumunii?- zapytali.
-Tak ustawiliśmy wóz, aby dogodniej było załadować meble.
Sowieciarze nie mogli zrozumieć wyjaśnienia, aczkolwiek pan Topolnicki władał płynnie rosyjskim.
Kiedy oficerowie odeszli, pan topolnicki powiedział:
-To są kwadratowi durnie. Musimy natychmiast jechać, bo jeszcze z tym całym wozem mogę popaść do kryminału.
Zamknięto wóz meblowy, szofer dał gazu i meble pojechały do Lwowa.
Po utracie mieszkania, w którym przeżyłam tyle pięknych chwil, doznałam dziwnego uczucia. Gościnę zaofiarowali mi Zimmermannowie.
Pod wieczór doszły mnie wieści, że dwa pokoje zamieniono na jakies biura, a pokój z kuchnią zajął milicjant. Zapragnął rozkoszy burżuazji, postanowił wziąć kąpiel. W łazience były dwa krany: z wodą zimną i gorącą. Milicjant, nie obeznany z urządzeniami, wpierw zepsuł grzejnik, następnie rozpuścił wodę z kranów i nie potrafił ich zamknąć. Zalał kamienicę, na parterze spadł tynk z sufitu.
Wieczorem towarzyszka milicjantowa rozpoczęła rąbać drzewo w kuchni.

Na ulicach nie widac mężczyzn Polaków, bo osadzono ich w więzieniu. Jedynie dr Zimmermann pozostał na wolności. Chroni go aparat Roentgena, gdyż nikt nie potrafi aparatu tego obsługiwać.

14 października pod wieczór odwiedził mnie Romek, mieszkaniec Przemyślan i przyniósł wiadomość o Mietku.
-Pan dyrektor żyje. Byliśmy razem w obozie jenieckim w Żyrardowie, jest dobrze zaopatrzony, posiada dwa płaszcze,a ja dałem panu dyrektorowi mój koc na wiadomość, iż idę na wolność.
Nareszcie mam pewność, że żyje.

Z aprowizacją coraz trudniej. Ceny ciągle rosną. Dla siebie najeźdźcy urządzili stołówki, a ludność pozbawili pomocy i opieki.
Zjechali agitatorzy. Urządzają mitingi. Opowiadają, jaki dobrobyt panuje w Związku Radzieckim. Robotnik Polak zabrał głos, zapytał:
-Jeśli w Rosji taki dobrobyt, dlaczego zabieracie wszystko i wywozicie do Rosji?
Agitator bezczelnie zaprzeczył:
-My niczego do Rosji nie wywozimy, przeciwnie, nawieźliśmy wam chleba i zapałek, czego wyście przed wojną nie znali.
Sala wybuchnęła śmiechem. W nocy owego Polaka aresztowano, że miał odwagę powiedzieć prawdę.
-Co za demokracja, jak nie można mówić prawdy?- mówili głośno robotnicy przemyślańscy.

15 października. Późno wieczorem przyszedł do dr Zimmermanna Żyd, niegdyś dostarczał mi do domu jarzyny i owoce. Nalegał, że musi koniecznie ze mną mówić.
-Cóż Mosiek przyniósł mi dobrego?- zapytałam
-Niech pani dyrektorowa zaraz opuści Przemyślany. Te łobuzy przygotowują przeciwko pani różne brudne, nieprawdziwe materiały. Oni chcą panią zaaresztować i wtrącić do więzienia, gdzie panują choroby i wszy. Niech pani już jutro nie będzie w Przemyślanach. Ja pani nic nie mówiłem, do widzenia.
Żyd poszedł, rozmowę powtórzyłam Zimmermannom. Doradzili, abym nazajutrz, pierwszym pociągiem wyjechała do Lwowa.
Rychło rano, o godzinie 5-tej, Jasiu odprowadził mnie na stację kolejową, pomógł wykupić bilet i szczęśliwie dojechałam do Lwowa.

Rodzice wyrazili radość i przygarnęli mnie do siebie.
Mieszkanie zatłoczone meblami, wśród tego jarmarku my mieszkamy z przygarniętymi byłymi wojskowymi.
W domu panuje niedostatek, żyjemy skromnie. Rano pijemy wodę zabarwioną cukrem i do tego kawałek suchego chleba. Obiad jemy z jednego dania, przeważnie zupę, a wieczorem wrzątek i ziemniaki omaszczone olejem.
Sklepy we Lwowie znacjonalizowane, uruchomiono kilka piekarń i fabryke wódek Baczewskiego.
Od rana do wieczora stoją przed sklepami długie ogonki za chlebem. Już od godziny 6-tej rano stawałam z ojcem w ogonku. Wracaliśmy z kilogramowymi porcjami chleba koło południa. Drugim ważnym problemem był opał. Węgla nie sprzedają nawet w ogonkach. Dawniej wschodnią część kraju zaopatrywał w węgiel Górny Śląsk, ale obecnie popadł w ręce Niemców. Agitatorzy sowieccy gardłują, że węgiel idzie z Donbasu, tymczasem sowieci rozpoczęli wyręb dziesiątek tysięcy hekatarów lasów. Ładują drzewo na wagony i wywożą do Rosji.
Polaków wygnano z ziemi, fabryk, sklepów, domów, mieszkań, urzędów. Na razie pozostawiono nam kościoły. W kościołach panuje tłok, od rana do wieczora ludność zanosi modły. Przed czczonymi obrazami płoną świece, złożone w darze przez wiernych. Również są przepełnione cerkwie grecko-katolickie i żydowskie bożnice.
Wszyscy błagają Boga o odwrócenie nieszczęścia, jakie niesie komunizm. Komunizm wydziera z serc ludzkich i dusz ludzkich wiarę w boga, a nakazuje uprawiać fetyszyzm, wiarę w kruchą miernotę-Stalina.
Wieczorem słuchamy audycji polskiej z Paryża. Tam istnieje rząd polski i tą drogą dochodzą nas wieści o wojnie i o sprawie polskiej.
Gazety rosyjskie gorliwie powtarzają komunikaty niemieckie. Z tonu prasy rosyjskiej wynika, że Rosja związana z Niemcami.

Każdej nocy we Lwowie aresztują oficerów rezerwy. Wiek nie odgrywa roli, aresztują nawet przeszło 80-cio letnich.

Ojcu opowiadali znajomi, że po Lwowie krążą czarne limuzyny, z których wychodzą enkawudyści w cywilu. Przystępują do ofiary, przykładają do piersi nagany i ofiarę wciągają do limuzyny, która z miejsca rusza pełnym gazem, a aresztowani giną bez śladu. Zapytane przez rodziny władze sowieckie kiwają głowami, telefonują po milicjantach i w końcu oświadczają, że nic nie wiedzą.
Ojciec wypadkami tymi przejęty, ale mama i ja uspokajamy ojca, perswadujemy, że w opowiadaniach zawsze bywa sporo przesady.
Z gmachów państwowych Lwowa znikają orły poskie i napisy polskie, a ich miejsce zajmuje młot i sierp oraz napisy ukraińskie. Napisy ukraińskie stanowią wszystko, co wskazuje na istnienie Ukrainy.
Chodzimy do „oczeredów” po kawał własnego chleba.
Otwarto międzyokupacyjną granicę dla uchodźców. Z okazji tej skorzystało wielu mieszkańców Lwowa. Uszli pod okupację niemiecką, wśród nich było sporo Żydów.
U teściów, na ulicy Pełczyńskiej, zastałam wszystko w porządku. Ojczym Mietka żyje w strachu.
Raz w tygodniu idę z ojcem do kawiarni Dudka, bowiem tam można jeszcze wypić czekoladę. Kawiarnia zatłoczona Rosjanami, siedzą w czapkach z podniesionymi daszkami i jedzą ciastka.
Batiarnia lwowska ma używanie. Sprzedaje Rosjanom zegarki w luksusowych pudełeczkach jubilerskich. Po utargu Rosjanin kupuje upragniony zegarek, płaci i odchodzi kilka kroków, aby obejrzeć nabytą „maszynę” sam na sam. Ku przerażeniu stwierdza, że w pudełeczku, zamiast zegarka, nabył zegarek wystrugany z pospolitego ziemniaka. Rosjanin wraca, by złapać łobuza, ale batiar wsiąkł i szukaj wiatru w polu.


Do Lwowa masowo napływają rodziny Rosjan. Są nędznie odziani. Niewiasty w perkalowych sukniach i czerwonych beretach.
Polacy masowo sprzedają własną garderobę, by żyć. Plac Krakowski zatłoczony ludźmi, każdy coś sprzedaje, nie tylko garderobę i obuwie, ale używane wiadra, lampy, żarówki, krzesła, w ogóle, co posiada. Nabywcami są Rosjanie, płacą dobrze. Pokupnym jest zegarek ręczny, obojętnie, jakiej marki, byle chodził.


Pod koniec października, zarządzono na terenie okupacji sowieckiej wybory. Żądano, by ludność głosowała, czy pragnie, aby wschodnie tereny Polski włączono do sowieckiej Ukrainy. Polacy i większość Żydów głosowali „nie”, a Ukraińcy oddawali głosy nieważne. W komisjach wyborczych zasiadali napływowi Rosjanie. I zaistniał cud, blisko 100% głosowało „tak”, czyli za wcieleniem do Ukrainy sowieckiej.
Ogarnął nas śmiech z tej parodii wyborów.
Przybyłe z Rosji żony urzędników, nabyły na Placu Krakowskim ozdobne koszule nocne i w nich poszły do teatru.
Z Rosji napłynął transport inteligencji proletariackiej: urzędników, lekarzy i wszelkiego rodzaju agitatorów.
N.K.W.D. rozciągnęło swe macki nad Lwowem, aresztowania są na porządku dziennym.

czwartek, 10 lutego 2011

Nie pani, tylko towarzyszka.

Było szaro, gdy dojechałam do Lwowa. Oszklona hala dworca Lwowskiego zniszczona. Na peronach stoją podejrzane typy w ubraniach cywilnych z czerwonymi opaskami na prawych ramionach-stanowią zewnętrzną oznakę nowej władzy. Tunele dworca podparte belkami, dworzec brudny.
Budynek dworcowy poważnie uszkodzony od bomb niemieckich. Nietkniętym pozostał napis na budynku dworca: „Leopolis semper fidelis”.
Na ulicach, w pobliżu dworca, istnieją zapory. Tu i ówdzie sterczą hałdy gruzu, stanowią pozostałość kamienic, w których do niedawna żyli ludzie. Zapewne gruzy te kryją zasypanych mieszkańców kamienic. Tramwaje nie kursują.
Idę pieszo, mijam przechodniów i prosto podążam na ulicę Gołąba.
Na ulicy Piekarskiej stosy gruzu. Dochodzę do ulicy Gołąba i widzę usypiska gruzu.
Nasza kamienica stoi. Sąsiednie, na ulicy Głowińskiego, legły. W naszej kamienicy nie ma ani jednej szyby, a ściany domu zostały poważnie nadwyrężone.

Dochodzi godzina 8 rano, wszyscy jeszcze śpią. Otworzyła mi mama. Padamy sobie w objęcia.
-Czy wszyscy zdrowi i cali?-zapytałam
-Wszyscy zdrowi, tylko kamienica ucierpiała- powiedziała mama.
Wstał ojciec, wygląda źle. Katastrofa ta wpłynęła na ojca deprymująco.
-Warszawa jeszcze walczy, cała w płomieniach- powiedział ojciec.
Wysondowuję sytuację i zamiary rodziców. U rodziców mieszka kilku byłych wojskowych. Rodzice nie mają skonkretyzowanych planów na najbliższą przyszłość. Ojciec boleje nad losem kraju. Wielu wartościowych ludzi poległo.
-Nie wiadomo, jak postąpią Sowieci, przecież złamali pakt o nieagresji i bez przyczyny wtargnęli do Polski- zauważył ojciec.
-Ojciec ciężko przeżywał te chwile. Staliśmy w oknie za firankami i płakaliśmy patrząc, jak Sowieci zalewają Europę, by zniszczyć kulturę romańską. Przykro było patrzeć na te surowe twarze. Jacy oni pierwotni- powiedziała mama.

„Niech Bóg ma Europę w swojej opiece”- pomyślałam.
Po obiedzie opowiedziałam rodzicom o rewizji, jaka miała miejsce ubiegłej nocy.
Ojciec zbladł i nic nie powiedział.
-Szukali za Mietkiem- wtrąciła mama.
Po południu odprowadził mnie ojciec na dworzec i pojechałam do Przemyślan.
Wieczorem stanęłam w Przemyślanach, doszły mnie wieści o aresztowaniach Polaków.

25 września 1939. Do Przemyślan przyjechał ksiądz grecko-katolicki Bodnar. Publicznie sprał swych synów, pełniących służbę w czerwonej milicji, zdarł im z ramion czerwone opaski i rzucił na bruk. Synów załadował na furę i zabrał do domu.
Bolszewicy wynieśli męty społeczne do władzy. Polacy w nowym życiu udziału nie biorą.
Warszawa dalej walczy.
Ktoś usłyszał komunikat z Warszawy, że generał Zulauf i jego sztab, są zdrowi i proszą o powiadomienie rodzin.

Przemyślany obiegła wersja, że w Częstrochowie objawiła się Matka Boska, a pod nią widniała data 24 grudzień.Stąd komentarze, żę na gwiazdkę będziemy wolni.
Sklepy w Przemyślanach uległy nacjonalizacji, czyli przeszły na własność Związku Sowieckiego, a dotychczasowych właścicieli zastąpili proletariusze- dawni złodzieje i dziewczęta lekkich obyczajów.
Właścicielami sklepów przeważnie byli Żydzi. Żydzi pozwieszali nosy i wzdychają do dawnych, polskich czasów.
Drożyzna rośnie z godziny na godzinę. Znacjonalizowanych sklepów nie otwierają. Rosjanie ładują towary do skrzyń i samochodami ciężarowymi odstawiają na dworzec. Żydzi twierdzą, że wywożą do Rosji, gdzie panują nieustanne braki.
Nazajutrz, po znacjonalizowaniu sklepów, na całe miasto uruchomiono dwie piekarnie, w których wypiekano chleb pośledni, ciemny, niezbyt dobrze wypieczony, po potrójnej cenie. Przed piekarniami stoją długie ogonki, wyczekują w nich przeważnie rodziny robotnicze, dla których chleb stanowi główne pożywienie.
W ciągu tygodnia Bolszewicy zdewastowali życie miasta. Panuje drożyzna, niczego nie można dostać. Uboższa warstwa bez pracy, chleba i opieki. Wyzbywają swój skromny dobytek, znajdują chętnych do kupna w krasno-armiejcach. W ten sposób, za uzyskane czerwońce, nabywają chleb, byle przetrwać do jutra.

28 września. Pojechałam do Lwowa podjąć pieniądze złożone w Kasie Oszczędności. Na koncie oszczędnościowym złożyliśmy 2600 złotych.
Poprosiłam o wypłatę oszczędności. Urzędnik oświadczył mi, że władze sowieckie zniwelowały wszystkie oszczędności do 300-tu rubli, około 150 złotych.
-To bezprawne- powiedziałam.
-Niech pani weźmie te 300 rubli i coś kupi, bo jutro pieniądz będzie bez wartości- doradzono mi.
Z naszych oszczędności wypłacili mi 300 rubli i w książeczce odnotowano saldo zero.
W Kuratorium Okręgu Szkolnego wypłacono mi 30 złotych zasiłku, po czym zaszłam do Towarzystwa Nauczycieli Szkół Średnich i zarejestrowałam Mietka, by na wypadek powrotu z wojska, zahaczył o szkolnictwo.
We Lwowie również znacjonalizowano sklepy i fabryki, a uzbrojona szumowina stanowi czerwoną milicję.
Ulice Lwowa zatłoczone żołnierzami sowieckimi. Ich mundury są liche. Oficerowie noszą długie buty, spody gumowe, a cholewy płócienne, czymś nasycane. Każdy żołnierz ma inny pas, a pasy są wąskie, zapinane na spinkę.
We Lwowie pełno uchodźców pochodzących z całej Polski. Wszędzie widać ogonki za chlebem, zaś towary tekstylne, kolonialne i obuwie wywożą do Rosji.
Wielu oficerów polskich zaaresztowano i wywieziono do Rosji. Zamożni obywatele Lwowa opuszczają swe dotychczasowe mieszkania i uchodzą pod okupację niemiecką, bo nie mogą ścierpieć tego chronicznego bałaganu.
Rosjanie są specjalistami od niszczenia życia wytwórczego i handlowego. Z biur powynosili meble na ulicę, gdzie mokną, aż oni przebudują biura. Wznoszą różne przegrody i okratowane okienka, by petenci nie uszkodzili mienia. W biurach Rosjanie urzędują w czapkach i plują na podłogę. Pełno u nich naczalników, ale wszyscy są bez głosu.
Żołnierze sowieccy masowo wykupują zegarki na rękę, płacą każdą cenę.
Bohaterska Warszawa bez wody i prądu.

W Przemyślanach rewizje domowe są na porządku dziennym. Więzienie przepełnione tymi, którzy do niedawna zajmowali stanowiska publiczne. Dzisiaj uczyniono z nich złoczyńców.
Ludność wysprzedaje rzeczy osobiste i z tego żyją, a nabywcami są Rosjanie.
Niegdyś zamożni Żydzi mówią: „proletariat żydowski pragnął władzy, a Polacy handlu. Jedni są władzą, a drudzy handlują własnym dobytkiem.”

Z kampanii wojennej powrócił kapitan Jezierski. Pragnął przenocować we własnym domu i pójść za granicę. Ktoś usłużny doniósł, aresztowano go i osadzono w więzieniu.

W pierwszych dniach października do Przemyślan powróciła starościna Mikrowiczowa. Uchodziła na Rumunię, ale nie zdążyła. Chłopi ukraińscy obrabowali ją doszczętnie. Sowieci nie pozwalają jej wejść do własnego mieszkania. Powróciła, by wspomagać męża w więzieniu, przez podawanie żywności i odzieży.
Starosta Mikrowicz ponoć i w więzieniu nie zatracił humoru. Swoim temperamentem podtrzymuje na duchu współtowarzyszy niedoli.

Sowieci rekwirują mieszkania. Chodzą słuchy, iż z Rosji jadą rodziny urzędników sowieckich oraz różnego rodzaju agitatorzy mający przekształcić Polskę na modłę komunistyczną.

9 października. Ktoś ostro zadzwonił. Otworzyłam drzwi, zastałam znajomego Żyda-krawca, obecnie milicjanta. W ręku trzymał karabin, powiedział:
-Sprawa urzędowa.
-Proszę wejść- powiedziałam.
Milicjanta wprowadziłam do gabinetu i poprosiłam, by usiadł.
Milicjant zajął miejsce w fotelu, podejrzliwie spojrzał na drzwi, po czym ściszonym głosem powiedział:
-Przepraszam, że nie ucałowałem ręki. U nas, w sowieckim ustroju, to nie obowiązuje, również nie będę tytułować „pani”, tylko „towarzyszka”.
-Cóż pan przyniósł mi nowego?- zapytałam.
-Proszę towarzyszki, jest rozkaz towarzysza komendanta milicji, aby towarzyszka do 12 października opuściła mieszkanie.
-Przyjmuję rozkaz do wiadomości- rzekłam.
-Przepraszam za nieprzyjemność, ale służba jest służbą- powiedział milicjant.
Nazajutrz pojechałam do Lwowa do rodziców.
-Nie ma innej rady, jak zwieźć meble i rzeczy do Lwowa-zadecydował ojciec.
Ojciec poszedł do firmy Hartwig, której kierownikiem był ojca znajomy. Poszedł nam na rękę, obiecał posłać 12 października wóz meblowy do Przemyślan po moje rzeczy.
We Lwowie identyczna sytuacja, jak na prowincji. Brakuje chleba, w ogóle wszystkiego. Dzień i noc odchodzą do Rosji transporty towarów, rozmontowane fabryki, nawet drewnane płoty.
Od Mietka brak wieści.

niedziela, 6 lutego 2011

Co to za armia?

21 września 1939. Pogoda dalej sprzyja. Po mieście biegają Żydzi. Są uradowani, bo nadciąga czerwona armia.
Do Przemyślan dochodzą wieści o gwałtach chłopów ukraińskich i o tym, że Sowieci aresztują Polaków, a wybitniejsze jednostki rozstrzeliwują.
Warszawa i Lwów dalej walczą. Polska policja przemyślańska została osaczona na posterunku przez bandy ukraińskie.
Po południu, przez Przemyślany, przeciągnął pierwszy sowiecki czołg, pomalowany na kolor zgniłozielony. W czołgu, wychylony do połowy, stał żołnierz sowiecki w skórzanej kurtce i w obu rękach trzymał rewolwery, wymierzone w okna mieszkań. Twarz żołnierza groźna, głowa duża, a kości policzkowe wystające. Zapewne pochodził ze stepów mongolskich.
Czołg przejechał ulice miasta i zawrócił. Po krótkiej chwili nadjechały trzy inne czołgi. Znowu wymierzono rewolwery w okna mieszkań. Żołnierze sowieccy zarośnięci.
Wybiegłam na ulicę i poszłam do dr Zimmermanna, gdzie na podwórzu i w mieszkaniu przebywały luźne oddziały wojska polskiego. Oficerowie zdenerwowani, wyczekują, co będzie.
Oficerowie polscy słuchają Warszawy i Lwowa, żyją resztkami nadziei.
W pół godziny, po tych trzech czołgach, poczęły masowo napływać czołgi i samochody ciężarowe pełne żołnierzy. Żołnierze sowieccy są nędznie odziani, w lekkich mundurach, coś w rodzaju luźnych bluz i w parcianych butach. Karabiny noszą bez pasów, na zwykłych sznurach. Żaden z żołnierzy nie posiada tornistra, jedynie koce przewieszone przez ramię, a u pasa zwisają na sznurkach podniszczone garnuszki. Zaś zza owijaczy wystają drewniane łyżki.
„Co to za armia?”- pomyślałam.

Ulice i gmachy publiczne obstawiono wojskiem sowieckim. Na podwórzu dr Zimmermanna, Sowieci przeprowadzają rewizję osobistą obozujących tam rozbitków Armii Polskiej.
Do mieszkania doktora weszli Sowieci i z miejsca rozpoczęli rewizję, konfiskując zegarki i pierścionki.
Opuściłam mieszkanie dr Zimmermanna i wyszłam na ulicę. Przed gmachem Starostwa stała nasza rozbrojona policja, z kapitanem Mayerem na czele. Poprzez kordony żołnierzy sowieckich doszłam do domu.
Z balkonu mieszkania obserwowałam te masy wojska sowieckiego, przeciągającego przez Przemyślany. Nierzadko czołg na chodzie ciągnął na łańcuchu inny czołg który odmówił posłuszeństwa. Masy te szły i szły.
Z okien domów ukraińców obrzucano wojsko sowieckie kwiatami. Ukraińcy wiwatowali na cześć czerwonej armii za to, iż wyzwoliła ich spod „jarzma” polskiego.

Na murach miasta rozplakatowano ukazy, zaprowadzono godzinę policyjną. Nikomu po zachodzie słońca nie wolno przebywać na ulicy. Drugi raz nakazuje zdanie broni i amunicji.
Policję polską zaaresztowano i osadzono w więzieniu, a z gmachów publicznych ściągnięto ukraińskie chorągwie.
Wieczorem słucham Warszawy i Lwowa. Walki nadal trwają.
Zbyszek pomaga mi przechować biżuterię. Chłopcy uradzili, że najbezpieczniej będzie w kontaktach elektrycznych. Pod znakiem niepewnego jutra, późno wieczorem, poszłam na spoczynek.

22 września 1939. Umarła „wilna Ukraina”,a powstała „zapadna Ukraina”. Na gmachach publicznych wywieszono czerwone chorągwie z młotem i sierpem.
W sądzie grodzkim „rabotaje” sowieckie N.K.W.D., policja polityczna. Przez miasto dalej przeciągają „krasno armiejcy”, wygląd ich jednakowy.
Na chodniki wylegli Żydzi, gdzieniegdzie pada okrzyk, za to na balkonie Ukrainka- żona adwokata, obrzuca wojsko sowieckie kwiatami i wyraża radość za to, że armia sowiecka obdarzyła Ukraińców wolnością.
Spośród miejscowej szumowiny, świata złodziejskiego, zorganizowano czerwoną milicję. Są to Ukraińcy, Żydzi i dwóch Polaków. Po południu milicja przystąpiła do aresztowań. Nie przebierano. Nawet biednego szewca Józefa Leszczyszyna aresztowano, chyba za to, że jest Polakiem.
Jakis usłużny Żyd doniósł, że starosta Mikrowicz przebywa w sąsiednim lesie. Wysłano oddziały wojska i milicji, otoczono las, zaaresztowano starostę Mikrowicza i osadzono go w więzeniu.
Komendantem miasta został sowiecki starszy lejtnant Wertycher.
Polacy nie opuszczają domów, czekają na bieg wypadków.
Późno wieczorem dotarła wieść o kapitulacji Lwowa. Lwów poddano czerwonej armii.
Warszawa walczy nadal.
Zbyszek doradził mi, abym spaliła Mietka mundur i papiery, aby uniknąć kłopotów. Rozpaliłam ogień w kotlinie. Wpierw spłonęły nasze pamiątki osobiste, potem różne dokumenty, a na końcu pocięty w kawałki mundur.

23 września 1939. Rano odwiedził mnie milicjant Żyd w towarzystwie żołnierza sowieckiego i rozmontowali aparat telefoniczny.
Nie wychodzę z domu, stoję w oknie i zza firanki obserwuję ulicę.
Marysia, służąca moja, przyniosła wiadomość, iż po południu odchodzi do Lwowa pociąg, a od jutra będzie normalna komunikacja kolejowa.
Może mama przyjedzie do Przemyślan?
Po obiedzie do miasta wyszedł Zbyszek, w towarzystwie Franciszka Szrama, by wybadać sytuację, ponieważ nocą zamierzają wyruszyć do Lwowa. W domu pozostał Zenon Piotrowski, nie wzięli go ze sobą ze względu na jego wybitny wzrost. Postawa Piotrowskiego wzbudza podejrzenie, bo w niczym nieprzypominał typu proletariackiego.
Zbyszek i Szram długo nie wracają. Zenon zdenerwowany, co chwila wychodzi na balkon, wypatruje kolegów.
Szarzało, gdy powrócili Zbyszek i Szram. Uznali, iż powinni natychmiast opuścić Przemyślany. Przygotowałam posiłki, zjedli i wyruszyli w drogę.
Skłopotana wypadkami dnia, pokrzepiona na duchu głosem bohaterskiej Warszawy, o północy poszłam spać.

Drzemię. Przed sekundą w jadalni wybiła godzina pierwsza. Na ulicy panuje spokój, słychać jedynie kroki nocnych patroli.
Nagle przed kamienicą powstał ruch i słyszę gwałtowne dobijanie do bramy wejściowej. Leżę w łóżku i drżę ze strachu. Zabrakło mi siły, by wstać i zapalić nocną lampkę.
Hałas na ulicy ustał, ale słyszę ciężkie kroki zdążające na piętro. Doszedł do mnie szept pod drzwiami wiodącymi do przedpokoju. W przedpokoju zapaliłam światło elektryczne, stanęłam pod drzwiami i zapytałam:
-Kto tam?
-Natychmiast otworzyć, ważna sprawa- powiedział zza drzwi ktoś po polsku.
Przez sekundę nie wiedziałam, co począć, ale w ostateczności postanowiłam otworzyć drzwi.
Jacyś uzbrojeni ludzie, w rosyjskich mundurach, odepchnęli mnie od drzwi i z rewolwerami w ręku, wbiegli do przedpokoju.
Oniemiałam. Milicjant Żyd przyłożył mi bagnet do piersi, powiedział:
-Będzie rewizja.
Naprzeciw mnie stanął oficer sowiecki, otoczony dwoma podoficerami, z wymierzonymi we mnie rewolwerami.
Oficer wydał milicjantowi dyspozycję, a ten przetłumaczył ją na język polski.
-Proszę odchylić drzwi do pokoju i zapalić światło- padł nakaz.
Spełniłam nakaz.
Milicjant polecił mi wejść do pokoju, idąc za mną z wymierzonym we mnie karabinem. Jeden z podoficerów wymierzył rewolwer w drzwi wiodące do następnego pokoju, a inni przewracali mieszkanie.
Musiałam otworzyć szafę, a podoficerowie gwałtownie wpychali do szafy ręce uzbrojone w rewolwery i tarmosili naszą garderobę, po czym oświetlili wnętrze szafy ręcznymi latarkami. I tak przeszli całe mieszkanie.
Gdy nieco ochłonęłam, zapytałam:
-Kogo szukacie?
-Było doniesienie, że przed godziną ktoś wszedł do tej kamienicy- powiedział milicjant.
Boże, to na pewno był Mietek, on jedyny posiada klucz do bramy.
Pozornie zachowałam zimną krew.
-Teraz będzie rewizja całej kamienicy- zapowiedziano.
Chodzimy od mieszkania do mieszkania. Wszędzie wchodzę pierwsza. Przeszukali mieszkania, piwnice, a w końcu zaszli na strych. Na strychu był zbiornik na wodę, do którego kazali mi zajrzeć, po czym sami zaglądali.
Kamienica obstawiona wojskiem. Na zakończenie oficer kierujący rewizją zapytał:
-Kto posiada radio?
-Ja posiadam radio.
-Rewizja zakończona, śpijcie spokojnie- powiedział ów oficer.
-Spokonie po trzygodzinnej mordędze?! Zaraz z rana pójdę z zażaleniem do komendanta miasta Wertychera i opowiem, jaką urządziliście mi noc- powiedziałam.
Na to oficer z uśmieszkiem powiedział:
-Ja jestem Wertycher.
Leżąc w łóżku rozmyślałam, cóż znaczyła ta rewizja przeprowadzona przez samego komendanta miasta? Oka nie zmrużyłam. Rano poszłam na stację kolejową, by pierwszym pociągiem, odchodzącym o godzinie 5-tej rano, pojechać do Lwowa.

czwartek, 3 lutego 2011

Nóż w plecy.

13 września 1939. Przemyślany zatłoczone uchodźcami. Na szerokość ulicy ciągną samochody prywatne w kierunku na Zaleszczyki. Nikt samochodów nie legitymuje. O Mietku brak wiadomości. Kutno i Warszawa odpierają ataki Niemców. Na Przemyślany dotąd nie spadła ani jedna bomba. Wieczorem doszła do nas wiadomość, iż Niemcy są na przedmieściu Lwowa.

14 września 1939. Niemców od Lwowa odparto. Modlin i Kutno odpierają ataki niemieckie, a Kutno nie zawodzi. Fala uciekinierów na Rumunię wzrasta. Ze Lwowem utraciłam kontakt.
Pogoda nadal dopisuje, ale nie nam.
Przez Przemyślany coraz częściej przeciągają luźne oddziały wojsk, często bez broni, z opuchniętymi nogami. Dyscyplina rozluźniona. Każdy działa na własną rękę, ale w Przemyślanach panuje ład i porządek. Starosta Mikrowicz trzyma wszystko w karbach.
Doszły nas wieści o zniszczeniach Lwowa. Bohaterska Warszawa walczy. Na czele obrony stoi prezydent miasta Starzyński.

15 września 1939. Dzisiaj minęły dwa tygodnie od wybuchu wojny.
To, co dzisiaj widzimy na drogach, zakrawa na popłoch, wyraźną ucieczkę. Nikt nie panuje nad sytuacją. Żydzi twierdzą, że Prezydent, Marszałek i Rząd przekroczyli granicę Rumunii. Dywersanci niemieccy, przebrani w mundury polskie, a na froncie francuskim panuje dziwny spokój.
Przemyślany są bez benzyny. Właściciele samochodów pozostawiają wozy na szosie i idą pieszo do Rumunii.
Co będzie z nami? Gdyby był Mietek, moglibyśmy coś postanowić. Radia więcej nie słucham, denerwuje mnie.

16 września 1939. Drogi zatarasowane bezpańskimi samochodami. Za litr benzyny płacą każdą cenę. Wojsko uchodzi na Rumunię. Poborowi, częściowo umundurowani, poszukują swych oddziałów, których nikt nie może im wskazać.

Niedziela 17 września 1939. Niebo wciąż bezchmurne. Żołdactwo niemieckie hula po Polsce. Doznaję dziwnego uczucia, jak gdyby stało za mną nieszczęście. Przemyślany zatłoczone rozbitkami wojsk. Na podwórzu dr Zimmermanna obozuje wojsko.
Po zajęciach społecznych zaszłam do dr Zimmermanna. Nastrój rozbitków przygnębiający. Żydzi szeptają, że starosta utracił kontakt ze Lwowem.
Szarzeje. Dr Zimmermann nastawił odbiornik na Berlin. Na falach niemieckich płynie jedno wielkie zwycięstwo armii niemieckiej. Ktoś powiedział:
-Zobaczmy, co mówi Moskwa?
Moskwa mówi po Polsku. Obwieszcza światu, że czerwona armia o świcie przekroczyła granice Polski, ponieważ rząd opuścił Polskę, a czerwona armia idzie z pomocą braciom Ukraińcom i Białorusinom.


-Nóż w plecy- mówili oficerowie.
To są skutki umowy Ribbentrop- Mołotow. Wrogowie dokonali rozbioru Polski.
Ludność nie przejawia aktywności. Warszawa i Lwów bez przerwy nadają komunikaty.
Nie wierzę, aby rząd samowolnie opuścił kraj. Jeśli Bolszewicy idą nam z pomocą, jak twierdzą Żydzi, to nie będą wnikać w nasze sprawy wewnętrzne.
Polacy są przygnębieni. Starosta Mikrowicz nadal trwa na stanowisku. Jego energia dodaje nam otuchy, więc nikt z Przemyślan nie ucieka.

18 września 1939. Przemyślany stanowią obóz wojenny, pełno niedobitków.
Bolszewicy nie idą nam na pomoc. Zajmują wschodnie tereny Polski. Warszawa, Kutno, Modlin i Lwów dalej stawiaja opór. Jakiej dziwnej doznałam radości, gdy usłyszałam, że półwysep Hel dalej stawia opór.
Wojsko Polskie dzień i noc zdąża na Rumunię.
Z Mietkiem i Lwowem utraciłam kontakt.
Chłopi ukraińscy po wsiach organizują bandy i napadają Polaków. Palą dobytek i mordują Mazurów.
Dzięki staroście Mikrowiczowi w Przemyślanach panuje ład. Porządek utrzymuje policja i przysposobienie wojskowe.

19 września 1939. Starosta Mikrowicz nadal trwa na stanowisku. Zdania ludności co do Rosjan podzielone. Jakiś młody inzynier z Katowic głośno objawiał radość:
-Wy nie znacie Niemców! Rosjanie, to bratnia dusza słowiańska!
W tej sytuacji trudno coś przewidzieć.
Radiostacje Warszawa i Lwów nadają komunikaty z frontów.
Po wioskach grasują bandy chłopów ukraińskich i okradają ludzi do koszuli. Oddziały wojska polskiego nadal uchodzą na Rumunię, bo Armia Polska powstała we Francji pod dowództwem generała Sikorskiego.

20 września 1939. W nocy nacjonaliści ukraińscy wydobyli z ukrycia broń dostarczoną im przez Niemców grubo przed wojną i z brzaskiem dnia sięgnęli po władzę. Na gmachach publicznych powiewają chorągwie niebiesko-żółte. Po mieście chodzą patrole milicji ukraińskiej.
Starosta Mikrowicz uszedł w pobliskie lasy.
Polacy przykucnęli w domach i czekają na rozwój wypadków.
Pod wieczór przybył Zbyszek, brat przyrodni Mietka, z dwoma kolegami. Wracają pieszo z Tarnopola, dokąd powołano ich do wojska, ale w Tarnopolu niczego nie zastali.
W nocy, z Krościenka, szły tłumy chłopów ukraińskich uzbrojonych w karabiny, siekiery, kosy i drągi. Zdążali do Przemyślan, by mordować i grabić polskich panów i Żydów.
Naprzeciw tłumu wyszedł Ukrainiec dr Sachno i wytłumaczył chłopom, aby odstąpili od zamiaru. Po długiej persfazji dr Sachno uspokoił chłopów i zawrócił ich do swych siedzib.