Pamiętnik Ewy”- taka przesyłka dotarła do Rodziny w latach 80-tych. „Oddać do rąk Janiny D”. Pomimo starań, nigdy nie udało się dotrzeć do adresatki. Pamiętnik budził emocje. Wspomina się tam miejsca i ludzi dobrze Rodzinie znane, gdyż Ewa okazała się odległą w czasie i przestrzeni kuzynką, mieszkającą gdzieś na Antypodach, z którą Rodzina straciła po wojnie kontakt. Pamiętnik przeleżał w szufladzie 30 lat. Nadszedł czas, aby podzielić się nim z Wami. Są to prywatne notatki, nigdy nie szykowane do publikacji, dlatego emocje w nich zawarte, często naiwne i patetyczne, są prawdziwe, a nie obliczone na efekt wstrząśnięcia czytelnikiem.

Zapraszam Was na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Naszym przewodnikiem będzie Ewa Wojakowska-dziewczyna, która prowadziła przed wojną normalne, beztroskie życie, zanim jej świat się rozpadł.

Przepisując Pamiętnik nie ingeruję w składnię zdań, ani w archaiczną pisownię wyrazów. Poprawiam jedynie literówki, interpunkcję, kolejność słów tam, gdzie zaznaczyła to autorka. Ilustracje pochodzą z zasobów internetu, lub z archiwów własnych. Wprowadziłam je jako dekorację, nie stanowią one elementu pierwotnego pamiętnika. Konwencja bloga wymaga nadawania tytułów postom. Również owe tytuły nie są częścią pamiętnika.

Informacja dla nowych czytelników:

Po prawej stronie znajduje się link do początku historii Ewy.

Przed skopiowaniem fragmentów pamiętnika na inne portale, prosimy o zwrócenie się o zgodę!

wtorek, 12 kwietnia 2011

W Uzbekistanie.

W Arisie, węzłowej stacji kolejowej, zdobyłam obiad: zupę z kapustą i porcję kaszy, okraszonej kwaśnym mlekiem. Nabycie obiadu ułatwił mi przygodny kolejarz, mający prawo zakupu obiadu bez ogonka.
W Arisie wsiadł do naszego przedziału podoficer sowiecki. Przyniósł ze sobą niesamowitą ilość jaj. Usiadł na ławie i ze spokojem obierał ugotowane na twardo jajka i jadł. Zjadł ich 59 sztuk.

6 kwietnia, po południu, stanęliśmy w Taszkiencie, stolicy Uzbekistanu. Bilety mamy do stacji Kaufmańskaja, ale stacją docelową pociągu jest Taszkient.
Nakazano nam opuścić stację kolejową i przeprowadzić „kompasirówkę” biletów.
Wzięłyśmy bagaż na plecy i wyszłyśmy przed budynek stacji kolejowej. Plac przydworcowy zatłoczony jest ludźmi, siedzą na dobytku. Wyszukałyśmy skrawek wolnego miejsca i złożyły bagaż.
Mama usiadła na bagażu, bowiem w Taszkiencie strasznie kradną, a ja poszłam zasięgnąć informacji, kiedy odchodzi pociąg na Samarkandę i w sprawie kompasirówki.
Pociąg odchodzi o 8-mej wieczorem, kompasirówkę biletów wojskowych mogę przeprowadzić przy specjalnym okienku o godzinie 7-mej, czyli godzinę przed odejściem pociągu.
Powiadomiłam mamę, a sama poszłam poszukiwać kolejowego ustępu. Znalazłam niedaleko ogródka dworcowego, tuż przy kolejowej szopie towarowej. Ustęp pobielony na kolor jasno-niebieski,  a wejście prowadzi z lewej strony. Przybytek otwarty na oścież, po schodach płynie uryna, zmieszana z kałem. Pod budynkiem uskuteczniają swoje potrzeby zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Jedni na grubo, drudzy na cienko.
Obeszłam zabudowanie, wszędzie są ludzie. Wolnego, dyskretnego miejsca nie znalazłam. Nie ma innej rady, jak pójść śladem tych, którzy od tygodni obozują pod dworcem, czekając na bilety kolejowe, by jechać dalej.
Mam godzinę czasu do kompasirówki, wyruszyłam więc na miasto. Poszłam ulicą, wiodącą prostopadle od centrum dworca, minęłam rzeczkę Czirczik i wyasfaltowaną ulicę zabudowaną niskimi, parterowymi domkami. Poszłam ku śródmieściu. Ponieważ czas uchodzi, spojrzałam na te budowle o mieszanych stylach, na te kopuły i wieżyczki, wzorowane na sztuce islamskiej.
Stanęłam przy okienku kolejowym. Przede mną stoją żołnierze sowieccy- też czekają na kompasirówkę.
O 7-mej godzinie urzędnik uchylił okienko i rozpoczął zaopatrywać bilety kolejowe w pieczątkę i numery wagonów.
Wręczyłam nasze bilety kolejowe, spojrzał na plan, odstemplował i zaznaczył numer wagonu.
Wzięłyśmy bagaż na plecy i wąskimi ścieżkami, wśród mrowia ludzkiego, idziemy ku bramie, wiodącej na peron kolejowy.
Kontrolerka u wejścia na peron, sprawdziła bilety i wpuściła nas.
Kilka minut po godzinie 8-mej wieczorem, przy blasku seledynowego księżyca, wsiadłyśmy do wagonu kolejowego. Na stacji panuje zgiełk, tłumy nędznie odzianych ludzi zaległy peron. Nasz wagon zatłoczony młodymi Żydami z Polski. Są hałaśliwi, nie wzbudzają zaufania, stanowia raczej męty społeczne spod znaku taty Tasiemki z Warszawy. Siedzimy na bagażu, trzymamy bagaż rękami i nogami.
Młoda Żydówka z tej szajki rozpoczęła głośno zawodzić, wreszcie straciła przytomność. Jej współtowarzysze wołali:
-Kobieta zemdlała!
Podskoczyło kilu Żydów, by ją ratować. Wzieli omdlałą na ręce i wychodzą, gdy w tym zgasło światło. Słyszymy klątwy i krzyki wynoszących omdlałą.
Gdy wynieśli omdlałą, przybyła przewodnica wagonu. Zapaliła światło, a mama krzyknęła:
-Zginął mój neseserek!
Wybiegłam przed wagon, ale po szajce ani śladu. Zgłosiłam kradzież milicjantowi, pocieszył mnie w zmartwieniu:
-Trzeba było lepiej pilnować.
Wróciłam do przedziału, aby szajka nie okradła nas z reszty bagażu.
W neseserku mama trzymała lwią część uratowanej biżuterii: kolię brylantową i kolczyki z brylantami oraz bezcenne pamiątki i fotografie.
Po utracie neseserka mama popadła w zadumę. Milczy, twarz jej pokryta zimnym marmurem, zapewne obwinia mnie, że pchnęłam ją do tego wyjazdu.

Około godziny 10-tej wieczorem stanęłyśmy na stacji kolejowej Kaufmańskaja. Wytaszczyłyśmy bagaz z wagonu na peron. Zamierzałam pójść na poszukiwanie polskiej placówki, w tym, jak spod ziemi, wyrósł przed nami oficer żandarmerii z biało czerwoną opaską na ramieniu i przywitał nas:
-Dobry wieczór.
Zapytał, ile osób przyjechało?
-Proszę zaczekać, przyślę chłopców, pomogą paniom przenieść bagaż na placówkę dworcową- powiedział polski żandarm wojskowy.
-Szkoda wielka, że panie nie przyjechały wcześniej. Cztery dni temu odszedł ostatni pociąg z ludnością cywilną do Iranu. Da Bóg, że i my wyjedziemy z tego kraju- pocieszył nas dyżurny żandarm.
Nie trwało długo, przyszli żołnierze, zabrali nasz bagaż i zaprowadzili nas na placówkę. Była to schludna izdebka z podłogą. Na stole spały dzieci, a na ławce odpoczywał schorowany staruszek. Rozścieliłam koce na podłodze, pod głowę dałam walizki, byle dobrnąć do rana.

Staruszek gdera, przywołuje do spokoju, ale dziecko nie pomne przestróg, co chwila przerywa ciszę nocy. Stróżone drogą, bezpieczne pod strażą naszych żandarmów, zasnęłyśmy snem kamiennym, marząc o wolnej i szczęśliwej Polsce.

Rano obmyłyśmy twarze w mętnej wodzie. Niebo było lazurowe, a powietrze przepojone zapachem lata.
-Wpierw dopełnimy formalności, choćmy do dowództwa armii- powiedziała mama.
Idziemy drogami, ścieżkami, zakretami przez drewniany most, potem pod górkę i znalazłyśmy się w sadzie kwitnących jabłoni.

Mama przystanęła, lewą dłonią przysłoniła oczy i jakby w zachwycie, podnieconym głosem, powiedziała:
-To tu, to tu we śnie prowadziła mnie babcia.
-Widzisz, babcia cię tu przywiodła, a ty utrudniałaś mi wyjazd z Urdżaru-zrobiłam zarzut.
-Ale Żydzi okradli mnie z biżuterii- powiedziała mama.
Człowiek nie powinien przedkładać życia nad kosztownościami, cóż znaczą błyszczące kamienie w kraju, gdzie nie ma chleba. Wszystko na ziemi ułudne, a my tak ulegamy tej ułudzie.

Żandarmowi, stojącemu na warcie, okazujemy udostowierenia i wyjaśniamy cel przybycia. Na dyżurce wypisano przepustkę wstępu i stanęłyśmy w długim korytarzu.
Szefa sanitarnego, generała profesora Szareckiego, nie zastałam. Przyjął nas adiutant. Mama, mimo podeszłego wieku, pragnie również wstąpić do służby sanitarnej.
Adiutant poszedł na naradę do Komendantki Pomocniczej Służby Kobiet- Wysłouchowej. Po chwili powrócił, zakomunikował nam, że mama, z powodu przekroczonego wieku, nie może zostać przyjętą, otrzyma opiekę ze strony rodziny wojskowej. A co do mnie, postanowiono, albo zaczekam na generała Szareckiego, przebywającego w Wreskoje, gdzie istnieje centrum przeszkolenia sanitarnego, albo zrezygnuję ze służby sanitarnej, gdyż ośrodek ma więcej chętnych, niż etatów. Usłużny oficer doradził:
-Lepiej niech pani darzy opieką matkę i skorzysta z opieki społecznej. Gdy będziemy wyjeżdżać, to panie zabierzemy, jako żonę podpułkownika i żonę podporucznika.
Podziękowałam za inforamcję i radę i z miejsca poszłyśmy do biura opieki nad rodzinami wojskowymi, gdzie wypłacono nam zaległy zasiłek wojskowy. Mama odszukała biuro delegata Ambasady przy Dowództwie Armii i poprosiła o wysłanie telegramu do ambasadora Kota, powiadamiając go o swoim przyjeździe do Jangi Jul.
Kapitan Niemira zaopatrzył nas w karteczki na chleb i obiady. Doradzono nam, abyśmy wynajęły kąt u Uzbeka i poczekały na wyjazd za granicę.

Obeszłyśmy zagrody uzbeckie, poszukująć izby. Wszystkie izby w pobliżu dowództwa zajęte przez Polaków. W południe znalazłyśmy możliwą izbę u Mołdawianki, w chacie położonej tuż nad kanałem Kurkundziuk. Płacimy za izbę 200 rubli miesięcznie, jest znacznie oddalona od gmachu dowództwa, ale innej rady nie mamy. Może w przyszłości zdobędziemy inne mieszkanie.
Przechodzień, student lwowskiej Politechniki, Żyd, za porcję chleba pomógł nam zataszczyć rzeczy do nowej siedziby.
Po złożeniu rzeczy poszłyśmy do kasyna oficerskiego na obiad.
Kasyno pod zarządem sowieckim. Do stołu usługują młode oficjantki Rosjanki, obserwują stołowników i skwapliwie podsłuchują rozmów.
Obiad był z zupy, drugiego dania i kompotu z suszonych owoców.
Obiady są drogie. W zależności od kalkulacji, od 3 do 8 rubli, mało treściwe, toteż od stołu wstajemy prawie głodne.
Na piętrze, w zatłoczonym korytarzu, odnaleźliśmy Kozioła ze Lwowa. Wydał nam kartkowy chleb, a jako dodatek dla stałych klientek ze Lwowa, dorzucił nam po porcji chleba.
Co chwila spotykamy znajomych., jedni w mundurze, inni żyją przy wojsku.

Gospodyni posiada troje małoletnich dzieci, męża powołano do wojska. Mieszka we własnej chałupie, ulepionej z gliny, wokoło zagrody istnieje sad owocowy, a w chlewie krowa, karmicielka dzieci. Gospodyni pracuje w fabryce przetworów mięsnych, stamtąd przynosi w południe dzbanuszek zupy, która, łącznie z porcjami chleba, stanowi całodzienne pożywienie rodziny.
Uzbecy robią dodatnie wrażenie, są czyści i schludnie odziani. W żadnym wypadku nie można porównać ich z Kazachami. Z zagród uzbeckich bije czystość i zasobność. Domy Uzbeków z gliny, ale wokół zagród są sady owocowe, winnice i ogrody warzywne. Ich ulubionym owocem jest uruk, morele.

Nareszcie mamy gazety polskie. Armia wydaje „Orła Białego”, a ambasada „Polskę”. Prócz tego są codzienne komunikaty ścienne, zawierające ostatnie wiadomości z frontów.
Niemcy, z wszystkich sił, uderzyli na Kaukaz, dążą do zawładnięcia pól naftowych.
W miasteczku Jangi Jul jest nowa droga. Codziennie, od rana do zachodu słońca, czynny bazar. Na bazarze kołchoźnicy sprzedają płody rolne, a na drugiej części, zwanej „tunkuczki”, sprzedają przechodzone rzeczy: meble, naczynia stołowe, narzędzia porządkowe, odzież i obuwie. Powodzenie ma handel wymienny. W cenie chleb, mydło, tytoń, wódka, kalosze i obuwie. Odzieżą rynek nasycili Polacy.
Kiedy na stepie kazachskim głucho i pusto, w Uzbekistanie istnieje zupełnie inne życie. Zawiera pozory swobody, a ten handel i czojhany, herbaciarnie obsługiwane przez Uzbeków, każą zapomnieć, że żyjemy w Związku Sowieckim.
Przez uzbeckimi herbaciarniami wiszą olbrzymie, podłużne latarnie, pochodzące z dobrych czasów. Uzbecy przesiadują na drewnianych wzniesieniach przed czojhanami i spijają z filiżanek bez uszka, niesłodki czoj, herbatę, zagryzając kisz-miszem, rodzynkami. Wieczorem, na otwartym ogniu, na długich żelaznych pręcikach, wysmażają baranie szaszłyki. Zjadają je z pokrojoną, silnie napaprykowaną cebulą.



Uzbecy noszą watowane chałaty, długie buty, a na głowach okrągłe, wyszywane czapeczki, zwane tibitejkami. Koszule noszą po wierzchu, podwiązują je barwnymi chustami, a u boku zwisają ostre sztylety. Niewiasty noszą długie, szerokie szarawary i wyszywane koszule, a wierne córki Mohammeda zakrywają twarze parandżami, zasłonami utkanymi z włosia końskiego. Czarnookie dziewczęta splatają włosy w liczne warkoczyki i noszą szaty, bijące żywymi kolorami.

W Jangi Jul jest czynnych kilka fryzjerni, w tym jedna w stylu europejskim: manicure, pedicure, ondulacja oraz istnieje kilka rządowych sklepów, w których można nabyć książki, igruszki, zabawki, ocet, mieloną kawę z żołędzi, proszek do zębów i guziki.

3 komentarze:

  1. Uzbecki, męski strój ludowy, za wikipedią.
    Uzbeckie kobiety- zdjęcie z internetu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nic nie zmieniło się, jeżeli chodzi o miejsca ustronne, rząd kabin z drzwiami westernowymi lub bez, widać twarze i nogi, dwa ślady stóp i wszystko w pozycji narciarza do ziejącej dziury, koszmar, koszmar i jeszcze raz koszmar. Kiedy modne były wyjazdy turystyczno-handlowe, jeździliśmy z mężem do Borysławia, Drohobycza czy Truskawca na bazary, uderzyło mnie tam to, że można było kupić szaszłyk od prawdziwego Uzbeka w wielkiej czapie i kolorowym ubraniu, a ich kobiety paradowały w przecudnych, kolorowych szarawarach i kaftanach, włosy splecione w cztery warkoczyki sięgające do pasa, a na głowie tiubetejka wyszywana złotą nicią. Uzbek sękatą ręką wyjmował z naczynia kawałki mięsa, nadziewał na patyk i piekł na ogniu, zupełna egzotyka, kilkanaście kilometrów od granicy i inny świat. Te wyjazdy pociągów z ludnością cywilną do Iranu kojarzą mi się z Hanką Ordonówną, ona chyba też tam była i zajmowała się dziećmi z sierocińca, szajki pociągowe grasowały licząc na łatwy łup, nic się nie zmieniło. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. 59 sztuk jajek na twardo?!!! Chyba bym umarła jużz przy 5. Niestety jajka kojarzą mi się z dawnymi wycieczkami i wyjazdami, kiedy to cały pociąg czy autobus wyjmował ze swoich bagaży jedzeniowych właśnie owe jaja. Do teraz czuję smród. Pamiętam też pewną wycieczkę z lat szkolnych, gdy wszystkie jaka wyrzucaliśmy za okno autobusu, oczyszczając w ten sposób atmosferę w pojeździe.
    W moim LO były dwa skrzydła - tare i nowe. W nowej częsci budynku były porządne toalety, a w starej właśnie dziury w podłodze z takimi miejscami na stopy. Częście ta toaleta słuzyła niektórym za palarnię. Tak więc wiele lat później wykorzystywano "toaletowe" rozwiązania nawet w pięnych budynkach.

    OdpowiedzUsuń