Obóz No. 2 zajmuje irańskie koszary wojskowe. Bloki mieszkalne są murowane, ale sporo wygnańców mieszka pod namiotami.
Otrzymałam koc i miejsce pod namiotem. Jestem bez zapasowej bielizny i rzeczy. Wszystko, co uratowałam z Rosji, zdałam w Pahlevi, mają je przysłać transportem.
Zaraz po przyjeździe podjęłam pracę w referacie ewidencji, gdzie pracują dzień i noc, bowiem transporty z Teheranu odchodzą do Afryki.
O godzinie 8-mej wieczorem rozpoczęłam pracę nocną. Wypisywałam nazwiska z kartotek na listę transportową. W referacie ewidencji są zatrudnione same niewiasty, mężczyzn powołano do służby wojskowej. Praca syzyfowa, zespół pracowniczek sympatyczny. O godzinie 11-tej w nocy podano posiłek: kawę z mlekiem, biały chleb z masłem i owoce.
O godzinie 3-ciej nad ranem zakończyłam siedmiogodzinną pracę nocną w referacie ewidencji. Przy pomocy jednej z koleżanek odnalazłam swój namiot. Na posłaniu zastałam: miskę, łyżkę, kubek i suchy prowiant.
W namiocie, na ziemi, na rozścielonych kocach śpi około 50-siąt osób, mężczyźni, niewiasty i dzieci, w tym rodziny, małżeństwa, samotni. W namiocie panuje ruch, jak na plaży. Co chwilę słychać pomruki śpiących, gdy ich ktoś zbudzi, lub gdy grymasi dziecko.
Rano, gdy słońce poczęło zaglądać do namiotu, dzieci rozpoczęły głośno ziewać, budząc matki, by poszły z nimi do umywalni.
Kiedy gwar spowszechniał, z posłania uniósł głowę adwokat Frueling z Krakowa, ziewnął solo, jak przystoi na wirtuoza i języczkiem wyżępolił poranną serenadę:
-Psiakrew, to człowiek całe życie uważał, aby nie mieć dzieci, a tu cudzy bachor nie daje mi spać!
Słuchacze obdarzyli wirtuoza gromkim śmiechem.
Otrzymałam sukienkę z darów amerykańskich, a po toalecie i śniadaniu, poszłam do Polskiego Czerwonego Krzyża, wzięłam blankiet i napisałam do teściowej do Lwowa 25 dozwolonych słów. Doniosłam, że jestem zdrowa i nie odczuwam braków. Prosiłam o powiadomienie Mietka.
Mama przechodzi końcowe stadium tyfusu brzusznego. Lekarz skierował mamę do szpitala wojskowego.
Zahaczyłam o pracę, przynajmniej coś zarobię. Po południu odnalazła mnie Irusia Sochowa, pracuje w Delegaturze Opieki Społecznej.
-Gdzie twa mama?- zapytała Irusia.
-Chora na tyfus, leży w szpitalu. A co porabia twoja mama?- zapytałam.
Po twarzy Irusi spłynęły duże krople łez. Urywanymi słowy powiedziała:
-Moja mama zmarła trzy dni temu.
-Boże, czy to możliwe, aby takiej zacności człowiek już od nas odszedł?- westchnęłam.
-Na co zmarła twa mama?- zapytałam.
-Na tyfus. Była już rekonwalescentką. Stale pytała o ciebie i twoją mamę.
Ludzie mrą w zastraszający sposób.
Irusia uzyskała dla mnie przepustkę i pojechałyśmy do miasta. Autobus wojskowy zawiózł nas bezpłatnie do centrum stolicy, na ulicę Istambul. Irusia prowadzi mnie szerokimi ulicami, zatłoczonymi ludźmi. Nigdzie nie widzę egzotyki, turbanów, tszadorów, ani mężczyzn w chałatach. Teheran zmodernizowany, odnoszę wrażenie, że jestem w Europie. Na ulicach widzimy Amerykanów, Polaków i zmodernizowanych Irańczyków. Irańczycy noszą dobrze skrojone garnitury, cechuje ich śniady odcień skóry i czarne oczy, lśniące, jak diamenty.
Z ulicy Istambul skręciłyśmy w prawo na ulicę Lalezar, gdzie istniał zmodernizowany handel Teheranu, a okna wystawowe były zatłoczone wszelkiego rodzaju towarem.
Nie mogę oderwać oczu od wystaw sklepowych pełnych wyrobów ze złota, srebra i szlachetnych kamieni.
W myślach robię zapotrzebowanie, niestety, nie posiadam pieniędzy. Kusi mnie kawiarnia i aromat kawy.
Te bogactwa sklepów upajają mnie. Chodzę, jak w zaczarowanym świecie, a kiedy zapłonęły światła elektryczne, myślałam, że to bajka, że uległam halucynacji. Ręką dotykam okien wystawowych i wiodę rozmowę sama ze sobą:
-To wszystko, co widzę, nie jest snem, a rzeczywistością.
Wieczorem, po powrocie do obozu, wyjęłam z torebki podręczny notesik i zanotowałam:
„Godzina 20-sta. Ulice Teheranu rzęsiście oświetlone. Pragnę żyć. Świat taki cudny, a ja sama. W oczach moich migocą reklamy, luksusowe sklepy, limuzyny i nowoczesne domy”.
Mamę odwieziono ambulansem do szpitala wojskowego.
Codziennie odchodzą transporty ludności cywilnej do Afryki, nowe zaś przybywają z Pahlevi.
Wiele osób prosi o wcześniejszy wyjazd do Afryki. Motywują tym, że w Teheranie są uzbrojeni Sowieci, a oni pragną nareszcie odetchnąć od tego widoku.
Pracuję dorywczo. Pojechałam do miasta, sprzedałam złoty pierścionek i wstąpiłam do kawiarni na kawę turecką z ciastkiem. Kelnerzy w Teheranie wiedzą, gdy do stołu zasiada Polka, podają pełen klosz ciastek.
Codziennie odwiedzam mamę i harcuję po mieście by nasycić oczy tym ziemskim bogactwem. Tak byłam zaabsorbowana wystawami sklepowymi, że nie zauważyłam tych wspaniałych meczetów z pięknymi, mozaikowymi kopułami i minaretami.
Po dziesięciu dniach życia pod namiotem, przeniesiono mnie do bloku murowanego. Spanie również koedukacyjne, ale już nie na gołej ziemi, tylko na posadzce z cegieł.
Jestem u mamy w szpitalu wojskowym. Szpital zatłoczony chorymi. Mama odzyskuje samopoczucie, chodzi w pidżamie i reperuje zdrowie owocami.
Mama wzięła mnie pod rękę i zaprowadziła na koniec korytarza, wprowadziła do sali oficerskiej, szeptem powiedziała:
-Tam za parawanem umiera Zygmunt Kostkiewicz, brat stryjeczny męża cioci Mani, adiutant generała Andersa.
W pierwszych dniach września wezwano mnie telefonicznie do Delegatury Opieki Społecznej.
W wydziale sanitarnym zastałam za biurkiem z poważną miną Marię Jaroszową. Z miejsca zapytała co z mamą, jak się czuje i kiedy widziałam ją ostatni raz?
-Mamę widziałam wczoraj, dzisiaj otrzymałam od niej list.
Po chwili Jaroszowa podziękowała mi za informację.
Schodząc na parter wstąpiłam do biura ewidencji. Podszedł do mnie adwokat Frueling, zapytał:
-Co słychać z mamą?
-Dziękuję, wszystko dobrze. Jutro wyjdzie ze szpitala.
Frueling zrobił duże oczy i wyraził zdziwienie.
Kilka dni później doszła mnie wiadomość, że urzędniczka w szpitalu zamiast odnotować nazwisko mamy pod rubryką wypisanych ze szpitala, wpisała pod rubrykę osób zmarłych.
Znajomi opłakiwali mamę, a ja, poza indagacją, nic nie wiedziałam. To dobry omen. Mama będzie długo żyć.
Byłam w Poselstwie Polskim. Zaniosłam list od mamy dla ambasadora profesora Kota.
Około 15 września zaproponowano mamie pracę w Delegaturze, w wydziale sanitarnym. Mama zrezygnowała z tej pracy na moją korzyść.
Mama nie lubi biurowych kawałków. Jej odpowiadałoby zajęcie stosowne do poziomu wiedzy: tłumaczenie, praca naukowa lub artystyczna. Mama często bierze do ręki czerwony ołówek i podkreśla „Polska w Iranie”. Jako polonistkę, rażą ją styl i błędy.
21 września rozpoczęłam pracę w Delegaturze Opieki Społecznej w charakterze kancelistki w wydziale sanitarnym.
Delegatura zajmuje budynek w ogrodzie, jak z resztą większość willi i budynków ludzi zamożnych. Odbywam miesięczną próbę z poborami 150 tumanów miesięcznie. Koleżanki powitały mnie serdecznie. Powierzono mi obsługę telefonu i statystykę chorób. Obowiązuje dwurazowe urzędowanie z dwu i pół godzinną przerwą w południe, kiedy panują upały.
Mama opuściła szpital, mieszkamy wspólnie w obozie.
Z Janką Kozakiewiczową siedzimy w kawiarni zaścielonej pięknymi dywanami, pijemy kawę turecką, jemy ciastka i wzajemnie opowiadamy koszmarne przeżycia w Rosji.
Jaroszowa pomogła nam znaleźć pokój. Wynajęłyśmy duży pokój umeblowany za 75 tumanów miesięcznie u Rosjanki, zamężnej za Włocha, pani Cornelli. Mieszkamy na piętrze z widokiem na zadrzewioną ulicę i przepływające kanały. Prosto z naszej baga Sephar Salar, wychodzimy na ulicę Istambul.
Pokój zaścielony dywanem, a w narożniku ikona.
Zapadłam na żółtaczkę, mimo to, chodzę do biura, by nie stracić zajęcia.
Mama w swoim żywiole. Do północy „urzęduje” w lokalu Polskiego Czerwonego Krzyża i gra w bridża, ja zaś chodze do czytelni P.C.K., wertuję gazety z lat ubiegłych, kiedy byłam odcięta od wiadomości i świata.
Nareszcie nadszedł nasz bagaz z Pahlevi.
Co niedzielę piszę obszerny list do Mietka, opisuję etapami miniony czas oraz informuję, co obecnie porabiam.
Nasyciwszy oczy wystawami sklepowymi, odżyła we mnie żyłka amatorki kina. Nieomal codzinnie chodzę do kina, wykupuję tani bilet i z zainteresowaniem obserwuję aktualne dodatki z wojny.
Drożyzna w Teheranie rośnie. Dawniej były w użyciu szaje i krany, dzisiaj w rachubę wchodzą tumany.
Mama grywa na fotrepianie w restauracji „Varsovi”, przy ulicy Lalezar. Poszłam do restauracji, ale zaraz wyszłam, gdy zobaczyłam mamę zabawiającą gości.
U pani Cornelli co sobotę przed ikoną, wiszącą w narożniku pokoju, płonie świeca.
Mama nawiązała kontakt z pułkownikiem lekarzem dr Baboniem i kapitanem Kozakiewiczem. Byli z ojcem na jednej celi w Brygidkach we Lwowie i w Kijowie.
Ojciec posiada piękna kartę z więzienia, darzył współtowarzyszy niedoli ciekawymi referatami z literatury polskiej i opowiadał interesująco podróże do Włoch, Szwajcarii i po Bałkanach. Od czasu, kiedy dotarła do więzienia wiadomość o deportacji rodzin wgłąb Rosji, ojciec popadł w melancholię. W więzieniu kijowskim ojciec podpisał jakiś protokół o zakończeniu śledztwa. Dziesięć dni później wyprowadzili ojca z celi z rzeczami i odtąd zaginął po ojcu wszelki ślad. Obaj panowie oświadczyli mamie:
-Pułkownik już nie wróci.
Ewa jest młodą kobietą, pragnie się podobać,nęcą ją błyskotki, kawiarnie, oczy mężczyzn jak diamenty, kina, coś mi się wydaje, że uczucie do Mietka słabnie, długie rozstania nie sprzyjają zacieśnianiu więzi. Najpiękniejsze lata zabierze wojna, tułaczka, obczyzna, z ciekawością oczekuję na dalszy rozwój wydarzeń.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za dłuższą przerwę, ale trochę za dużo spraw zwaliło mi się na głowę i poważnie zachorowała moja suczka. Na dniach wrócę do przepisywania pamiętnika i postaram się nadgonić.
OdpowiedzUsuńRiannon, załatw najpierw swoje sprawy, wylecz sunię, a z resztą nie pali się, pozdrowienia.
OdpowiedzUsuń