Pamiętnik Ewy”- taka przesyłka dotarła do Rodziny w latach 80-tych. „Oddać do rąk Janiny D”. Pomimo starań, nigdy nie udało się dotrzeć do adresatki. Pamiętnik budził emocje. Wspomina się tam miejsca i ludzi dobrze Rodzinie znane, gdyż Ewa okazała się odległą w czasie i przestrzeni kuzynką, mieszkającą gdzieś na Antypodach, z którą Rodzina straciła po wojnie kontakt. Pamiętnik przeleżał w szufladzie 30 lat. Nadszedł czas, aby podzielić się nim z Wami. Są to prywatne notatki, nigdy nie szykowane do publikacji, dlatego emocje w nich zawarte, często naiwne i patetyczne, są prawdziwe, a nie obliczone na efekt wstrząśnięcia czytelnikiem.

Zapraszam Was na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Naszym przewodnikiem będzie Ewa Wojakowska-dziewczyna, która prowadziła przed wojną normalne, beztroskie życie, zanim jej świat się rozpadł.

Przepisując Pamiętnik nie ingeruję w składnię zdań, ani w archaiczną pisownię wyrazów. Poprawiam jedynie literówki, interpunkcję, kolejność słów tam, gdzie zaznaczyła to autorka. Ilustracje pochodzą z zasobów internetu, lub z archiwów własnych. Wprowadziłam je jako dekorację, nie stanowią one elementu pierwotnego pamiętnika. Konwencja bloga wymaga nadawania tytułów postom. Również owe tytuły nie są częścią pamiętnika.

Informacja dla nowych czytelników:

Po prawej stronie znajduje się link do początku historii Ewy.

Przed skopiowaniem fragmentów pamiętnika na inne portale, prosimy o zwrócenie się o zgodę!

wtorek, 19 kwietnia 2011

Ciężka droga ku wolności.

Stoimy w blasku księżyca na stepie, otworzyliśmy walizki, worki i zawiniątka, przygotowani do rewizji celnej. W tym pada nowe zarządzenie, że rewizję celną przejdziemy po przeciwnej stronie toru.
Znowu taszczymy bagaż na nasyp, a potem toczymy w dół toru. Otworzyliśmy bagaż i czekamy. W tym to czasie żandarm polski chodzi z workiem i zbiera sowieckie pieniądze dla tych, którzy nie mogą z Rosji wyjechać.
Sowietki obchodzą długi rząd wędrownych tułaczy i przewracają w szczątkach dobytku. Moją walizkę przewróciła sowietka do góry nogami. Niczego podejrzanego nie znalazła. To, co było wartościowe, zabrali mi we Lwowie.
Po rewizji celnej skierowano nas, ludność cywilną, do obozu woskowego i umieszczono w pustym baraku. Tu oświadczono nam, że do portu jest około 8 kilometrów, drogę tę każdy, łącznie z bagażem, musi odbyć własnym asumptem. Jedynie dzieci i chorzy zostaną przewiezieni wojskowymi samochodami ciężarowymi.
Trzeba zlikwidować część bagażu, bo któż doniesie go aż 8 kilometrów? Bieliznę oddałam do szpitala wojskowego, a rzeczy rozdałam wśród tych, co niczego nie posiadali. Wiele pamiątek osobistych spaliłam. Ludzie masowo palą rzeczy.
Mama zostanie przewiezioną do portu, a mnie wypadło pójść pieszo. Przyłożyłam głowę o walizki i drzemię.
Około północy w baraku powstał ruch. Jedni jedzą, drudzy redukują bagaż, a wielu już wyruszyło w drogę do portu.

Po półocy wyruszyłam ku portowi. Brnę po kostki w piachu pustynnym. Niosę walizkę, co kilkanaście kroków przekładam z ręki do ręki, to biorę na plecy i tak tonę w sypkim piachu.
Coraz częściej odpoczywam. Nastaje brzask dnia. Nie wiem, czy uszłam połowę drogi? Cóżby jeszcze wyrzucić? Futro chcę uratować, bielizny nie mam. Posiadam kostium i trzy zapasowe sukienki. Co kilka kroków odpoczywam. Gwałtownie nastaje świt. Z oddali widzę idącego człowieka-Rosjanina. Zdąża ku mnie. Ustawiłam walizkę i czekam, aż nadejdzie.
-Słuchajcie, mam lekką walizkę, pomóżcie ją zanieść do portu, a dam wam złoty pierścionek.
Rosjanin wzruszył ramionami.
-Mnie nie potrzeba.
-To dam wam pierścionek z brylantem- powiedziałam.
-Też mi nie potrzeba. Daj mi coś do zjedzenia- powiedział nędznie odziany robotnik.
-Dam wam konserwę mięsną, sucharów i mydło- zaproponowałam.
Rosjanin wziął walizkę na barki i szedł raźnym krokiem. Ani razu nie przystanął i nie przekładał walizki. Zziajana, z trudem, dotrzymywałam mu kroku.
W porcie dałam Rosjaninowi umówioną konserwę mięsną, sucharów i kostkę mydła. Rosjanin, na widok jedzenia, złożył nieproletariacki ukłon i w podrygach podążał do domu.
Okazałam legitymację i wpuszczono mnie do miejsca ogrodzonego, przylegającego do molo.
Zastałam tam sporo ludzi, którzy jeszcze wczoraj wieczorem wyszli z bagażem. Twarze ich przemęczone, a mężczyźni zarośnięci.

Tuż przy molo stał zakotwiczony statek. Załadowują wojsko, a my czekamy kolejki. Około godziny 10-tej przyjechała mama. Zjadłyśmy po dwa suchary i wypiłyśmy wrzątek, zabarwiony mlekiem skondensowanym.
Około południa rozpoczęto wpuszczać na statek cywilów. Po pomoście, z walizką w ręce, weszłam na pokład statku. Wielu z przemęczenia, będąc w połowie drogi na statek, wypuściło z rąk bagaż. Z głuchym łoskotem poszedł na dno morza.
Cywilom wyznaczono miejsca na pokładzie, w pobliżu komina. Zajęłam miejsca dla mamy i siebie, a żołnierze pomogli mamie wnieść bagaż na statek.
Urządziłam legowisko i ułożyłam chorą mamę. Leżymy stłoczeni, jak śledzie w beczce. Zajęłam miejsce wśród chorych, by pielęgnować mamę. Z mej prawej strony leży mama, z lewej jakaś 40-to letnia niewiasta, żona oficera, będącego w niewoli niemieckiej. Niewiasta ta wygląda jak 70-cio letnia staruszka, zupełnie sterana, siedziała w łagierze.
Po zapewnieniu miejsca na pokładzie, opuściłam dzbanuszek na linie na łódeczkę i za kawałek mydła, nalano mi litr chłodnej wody źródlanej. Inni płacili za wodę garderobą lub żywnością.

Statek prymitywny. Przebiegam wśród mrowia ludzkiego i dopytuję o locus. Wskazano mi jakąś budę, zbitą z desek, u burty. Przed instytucją tą zastałam długi ogonek potrzebujących.
Słońce powoli zachodzi, statek ruszył. Wojsko zaopatrzyło nas w żywność: konserwy i suchary. Mama prawie nic nie je, tylko pije.
Leżę pomiędzy dwiema chorymi niewiastami i obserwuję, jak krwawe słońce ginie w ciemnozielonych wodach. Strudzona przejściami ostatnich dni i nocy, zasnęłam.

Noc. Na sklepieniu niebios roziskrzone gwiazdy. Słychać szum motoru i prucie fal. Odsuwam obwisłą głowę mej sąsiadki i układam na posłaniu. Z piersi chorej słyszę rzężenie i charczenie. Obok chorej leży jej siostra. Zbudziłam ją, odkryła prześcieradło, powiedziała:
-Siostra w agonii.
Pobiegłam po lekarza i siostrę. Pokład zatłoczony śpiącymi. Nastały ciemności. Nie ma wspólnego przejścia. Stopami wyczuwam wolne miejsca, często kogoś nadepnę, obrzuca mnie „komplementami”. Nie zrażona, zdążam do sanitariatu, by przyjść z pomocą obłożnie chorej.
Odszukałam sanitariat, zgłosiłam wypadek siostrze dyżurnej, przyrzekła pomoc.
Przybył ksiądz w skarpetkach, udzielił ostatniego namaszczenia olejami świętymi. Ległam przy umierającej, wsłuchana w jej rzężenie. Oddech chorej chrapliwy. Cóż mogę jej więcej pomóc? Chora zaksztusiła się charczącym oddechem, potem wszystko ustało. Czuję, że ciało tężeje. Siostra chorej odchyliła prześcieradło i stwierdziła zgon.
O świcie przyszła siostra sanitarna z sanitariuszem. Obwinęli zmarłą w prześcieradło, na piersi ułożyli cegłę, obwiązali sznurkiem i zwłoki opuścili przez burtę, bez ceremonii, na wieczne odpoczywanie, na dnie Morza Kaspijskiego.

Statek płynie wolno, słońce ostro grzeje. Ludzie wciąż biegają, to do locusu, to za wodą. A to, że ktoś ubiegłej nocy zmarł, to takie zwyczajne. W śmierci, wygnańcy, wyrwani z ziemi ojczystej, widzą wybawienie od ziemskich mąk i cierpień.
Mama leży, pije tylko wodę.

13 sierpnia, pod wieczór, statek przybił do irańskiego portu Pahlevi. Nie dobił do brzegu, ponieważ port nie posiada należytej głębokości.
Pod statek podpłynęły mniejsze stateczki motorowe i na nie załadowano wojsko.
Całą noc wyładowywano wojsko. My, cywile, nie śpimy. Stoimy u burty i czekamy kolejki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz