Nazajutrz po ślubie pojechałam z mężem do miasteczka powiatowego Przemyślany.
Padał gęsty, suchy śnieg, a ostry wiatr smagał po twarzy. Miasteczko jest znacznie oddalone od dworca kolejowego, więc wynajęliśmy sanie.
Szeroką drogą, po zwałach usypanego śniegu, ubitą koleiną, sanie sunęły ku miasteczku.
Przemyślany robią schludne wrażenie, ulice zwarto zabudowane, a na wysokich słupach wiszą rozkołysane lampy elektryczne.
Nad miastem dominuje kościół rzymsko-katolicki.
Minęliśmy kilka okazalszych budynków i „Dom Sokoła”.
Woźnica szarpnął lejcami, przystanęły konie, a sanie lekko drgnęły.
Stanęliśmy przy ulicy Lubomirskich.
„To tu nasze locum”- pomyślałam.
Mietek wprowadził mnie do czystego, dwupokojowego mieszkanka z kuchnią. Mieszkanie pachnie świeżością, a w jadalni na stole bukiecik świeżych konwalii. Piece kaflowe gorące, że dotknąć ich nie można.
Każdy szczegół w naszym gniazdku interesuje mnie. Podziwiam gustownie rozstawione meble, zawieszone obrazy, piękne lambrekiny, porcelanę i srebro.
Powoli poznaję życie prowincji. Jestem wolna od trosk i kłopotów, bo te spoczywają na głowie męża.
Mietek ma zimowe wakacje szkolne, przeżywamy więc nasze beztroskie dni.
W trzecim dniu małżeństwa rano zbudziła mnie służąca. Zapytała, co przynieść na śniadanie? Dopiero teraz zrozumiałam, że kuchnia należy do mego obowiązku, ale ja nie mam pojęcia o sztuce kulinarnej, bo mama nie pozwalała mi przebywać w kuchni.
Postanowiłam podać kakao. Do wrzącej wody wsypałam dwie łyżki stołowe kakao i zamieszałam w rondlu, ale uznałam, że kakao za rzadkie, więc dodałam dwie dalsze łyżki kakao. Wrzątek był zabarwiony, ale co dalej? Przypomniałam sobie, iż kakao wymaga jajka. Wzięłam świeże jajko i wbiłam do rondla. Po wierzchu pływają białe i żółte grudki ściętego jajka.
Do mej kucharskiej świadomości dotarł błysk, że kakao wymaga mąki. Wsypałam więc do rondla dwie łyżki mąki pszennej i tę całą maziugę poczęłam mieszać. Mieszam i mieszam, a tu powstają kluseczki. Kosztuję, ale kakao bez smaku. Za poradą służącej dodałam słodkiej śmietany i dosypałam cukru.
W porcelanowych filiżankach podałam do stołu kakao. Mąż pije, widzę, jak mruży oczy, jak drgają mu mięśnie policzkowe, gdy łyka te grudki nierozpuszczonej mąki i kakao, ale Mietek jest dobryym mężem, nie robi mi zawodu. Przeciwnie, prosi o drugą filiżankę tego kakao.
Nalałam na spodeczek kakao dla Mróweczki. Powąchała i była zgorszona.
Z wysiłkiem łykałam to kakao, wypiłam ćwierć filiżaneczki.
Na obiad zaprosili nas inżynierowie Linkowie, więc odpadł kłopot gotowania. Dopiero w czwartym dniu małżeństwa spadł na moją głowę obiad.
Służąca stała przy kotlinie, a ja według wskazówek, wyczytywanych przez Mietka, gotowałam rosół. Służąca co chwilę biegała do sklepu po jakąś przyprawę. Po licznych zabiegach rosół rozlano na talerze.
Na Trzech Króli pojechaliśmy do Lwowa. Zaprosiła nas matka chrzestna Mietka. Odtąd począwszy, rozpoczęłam cenić sztukę kulinarną.
7-go stycznia wznowiono naukę w gimnazjum. Piętnaście minut przed ósmą wyszedł Mietek z domu.
Życie małomiasteczkowe posiada zupełnie inny aspekt, ja we Lwowie. Będąc w mieście, zauważyłam, iż osoba moja wzbudziła zainteresowanie u mieszkańców miasta. Dostrzegłam, jak w oknach drgały firanki, to żądni obserwowali mnie. Do jakiego bym kupca nie wstąpiła, każdy tytułował mnie „pani profesorowa”.
Nieprzyjemnie być pod takim obstrzałem, mam nadzieję, że to szybko minie. W małej mieścinie wszyscy stanowią jakby rodzinę, a przybysz jest dla nich intruzem nie znającym przeszłości mieściny.
Rodowici przemyślanie to chodzące kroniki, znają wszystkie wydarzenia w tym miasteczku, ba, nawet rodowód każdej osiadłej tu rodziny.
Z dniem rozpoczęcia nauki w gimnazjum poczęliśmy składać wizyty domom przemyślańskim. Trzeba było baczyć, aby zachować kolejność, by nie wejść na języki. Składanie wizyt zaczęliśmy od starosty, głowy powiatu.
Wizytowani rewizytowali nas, co świadczy o nawiązaniu dobrych stosunków towarzyskich.
W lutym Liga Obrony Powietrznej Państwa urządziła popularny bal. Sala udekorowana, a pośrodku sali, u sufitu, wisiał tekturowy samolot pomalowany na srebrny brąz.
Bal rozpoczęto polonezem. Pary ustawiano, kolejność była uzależniona od pozycji społecznej męża. Wiele pań przemyślańskich było niezadowolonych, uważały, iż zostały zaliczone do niewłaściwej kolejności.
Przemyślańscy mężowie wprowadzili żony na salę, a sami poszli do lokali bocznych, gdzie grali w bridża. Panie, jak na rewii, oglądały suknie i robiły głośne uwagi:
-Niech pani popatrzy, tamta niebieska suknia przerobiona, jeden rok odpoczywała, myśli, że nikt jej nie pozna.
Gorzej było, gdy dwie panie miały podobne suknie. Jedna drugiej unikała i obie miały popsutą zabawę.
Bufet od początku do końca zabawy cieszył się wielkim powodzeniem. Około północy płeć brzydka była w różowym humorze, wtenczas obwieszczono walc z kotylionem. Nie miałam kotylionu, bowiem we Lwowie tego rodzaju zwyczaj nie obowiązywał.
Przemyślanki wydobyły z torebek różne oryginalne kotyliony, zaopatrzone w jedwabne wstążeczki, a panowie obdarzali panie kwiatami lub słodyczami.
Ze świtem, po białym walcu, bal zakończono. Gorliwi katolicy prosto z balu poszli do kościoła na ranną mszę, inni do domów, gdzie przespali niedzielę.
Po balu, w różnych domach, urządzano kawki, gdzie huczało od plotek. Po prostu przeżywano reminescencję balu. Dopiero inne, silniejsze sensacje, lub wydarzenia zepchnęły bal do lamusa, by wyciągnąć go przy okazji następnego balu.
Grafika z karetą z zasobów internetu.
OdpowiedzUsuńKsiążkę kucharską Monatowej wyciągnęłam z szafy :-) Może to ten sam egzemplarz, który wertował Mietek, gdyż po tych przodkach, po kądzieli trafiła ona w nasze ręce:
http://tuskulum-riannon.blogspot.com/2010/10/ksiazka-kucharska-prababki.html
Historia ze sniadaniem rozbawila mnie, biedna Ewa.
OdpowiedzUsuńMysle, ze po zapoznaniu sie z ksiazka kucharska radzila sobie o wiele lepiej. W pierwszej chwili pomyslalam sobie dlaczego sluzaca nie przyrzadzala posilkow, ale po glebszym zastanowieniu doszlam do wniosku, ze ona w koncu byla sluzaca a nie kucharka :)
@Ataner
OdpowiedzUsuńBiedna Ewa? Teraz to pora współczuć Mietkowi ;) Jakoś nie przypominam sobie, by w kakao były kluseczki :) Że nic nie powiedział, to trzeba mu cenić, może i ten jego hazard mu chwilowo wybaczyć...
Ataner- co ja się wczoraj nagłówkowałam, po co Ewie służąca, skoro nie zajmuje się przyrządzaniem posiłków, i nie wpadłam, że służąca to nie kucharka :-) To zapewne w epoce było oczywiste, ale dla osób, które nigdy ani kucharki, ani służącej w domu nie widziały, to już niekoniecznie :-)
OdpowiedzUsuńNa usprawiedliwienie Ewy powiem, że u Monatowej nawet rosół jest skomplikowany. Kilka razy sięgnęłam po tę książkę, aby coś z niej upichcić, ale rezygnuję po przeczytaniu przepisu.
Ewa to dzielna babka, szybko się ogarnie, jak sama napisała problemów żadnych nie ma, to i gotować migiem się nauczy.
Dlaczego Ewa chwilowo nie ma problemów? Jest niezależna finansowo od męża, jest jedyną spadkobierczynią sporego majątku rodziców, żyje sobie jak pączek w maśle.
Wojtku- ja osobiście myślę, i pewnie dziewczyny mnie poprą, że za hazard i za łajdaczenie się, kluseczki w kakao, to słaba tortura :-)))
@ Wojtku, jak kocha to kluski w kakao to nic! Miejmy nadzieje, ze hazard to tylko chwilowa rozrywka :)
OdpowiedzUsuńRiannon, juz kocham Ewe, kobiety to potrafia kochac, prawda!! Czekam z wielka niecierpliwoscia na ciag dalszy :)
Zaczynam się bać. O Ewę...
OdpowiedzUsuń