Pamiętnik Ewy”- taka przesyłka dotarła do Rodziny w latach 80-tych. „Oddać do rąk Janiny D”. Pomimo starań, nigdy nie udało się dotrzeć do adresatki. Pamiętnik budził emocje. Wspomina się tam miejsca i ludzi dobrze Rodzinie znane, gdyż Ewa okazała się odległą w czasie i przestrzeni kuzynką, mieszkającą gdzieś na Antypodach, z którą Rodzina straciła po wojnie kontakt. Pamiętnik przeleżał w szufladzie 30 lat. Nadszedł czas, aby podzielić się nim z Wami. Są to prywatne notatki, nigdy nie szykowane do publikacji, dlatego emocje w nich zawarte, często naiwne i patetyczne, są prawdziwe, a nie obliczone na efekt wstrząśnięcia czytelnikiem.

Zapraszam Was na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Naszym przewodnikiem będzie Ewa Wojakowska-dziewczyna, która prowadziła przed wojną normalne, beztroskie życie, zanim jej świat się rozpadł.

Przepisując Pamiętnik nie ingeruję w składnię zdań, ani w archaiczną pisownię wyrazów. Poprawiam jedynie literówki, interpunkcję, kolejność słów tam, gdzie zaznaczyła to autorka. Ilustracje pochodzą z zasobów internetu, lub z archiwów własnych. Wprowadziłam je jako dekorację, nie stanowią one elementu pierwotnego pamiętnika. Konwencja bloga wymaga nadawania tytułów postom. Również owe tytuły nie są częścią pamiętnika.

Informacja dla nowych czytelników:

Po prawej stronie znajduje się link do początku historii Ewy.

Przed skopiowaniem fragmentów pamiętnika na inne portale, prosimy o zwrócenie się o zgodę!

czwartek, 31 marca 2011

Nie dziewka, tylko dama.

W sklepach sprzedają wódkę, mydło i namiastkę herbaty. Rosjanie są podnieceni, codziennie po pracy mamy mitingi hołdownicze dla Stalina i protestacyjne przeciwko faszyzmowi.
Otrzymałam rozpaczliwy list od żony Adasia- Lusi. Pracuje na kołchozie Men Bułak, obsługuje krowy i cielęta. Zechło jej cielę, czeka ją dochodzenie karne. Prosi mnie, abym na wypadek aresztowania, otoczyła opieką jej nieletnie dzieci.
Kilka dni później otrzymałam drugi list, donosi:
„Bóg ulitował się nad moimi dziećmi, inna krowa ma dwie cieliczki, więc plan zostanie dopełniony, a ja zostałam uwolnioną od zarzutu sabotażu”.

W pierwszych dniach sierpnia kulturnik zwołał miting w sprawie pożyczki wojennej. Gadał, że pożyczka jest dobrowolna, że każdy rozumie potrzeby Z.S.R.R., a na zakończenie odczytał listę, ile i kto ma dać. Polakom wyznaczono po 50 rubli.
W sprawie pożyczki zabrała głos Niuta Sędzielowska. Podniosła, że Polacy nie mogą tyle dać, bo zarabiają mało. Zapytała:
-Skąd my takie sumy weźmiemy?
-Sprzedacie trochę rzeczy i będzie na pożyczkę- powiedział kulturnik.
-Jak wam nie wstyd! My, Polacy, mamy sprzedać poskie rzeczy na sowiecką pożyczkę. Rosja krajem bogatym, na pewno nie potrzebujecie naszych resztek!- powiedziała Niuta.
Kulturnik poczerwieniał, po chwili powiedział, że na pożyczkę dać musimy. Pod presją dałyśmy 50 rubli z tym, że będą nam potrącać z zarobku po 10 rubli miesięcznie.
Wydano obostrzone przepisy dla pracujących, że najdrobniejsze uchylenia zostaną pociągnięte pod sabotaż, za co grozi kara śmierci, lub przymusowe roboty w łagierze. Na nas padł blady strach. Do prac rolnych są pociągani wszyscy mieszkańcy miasta, nie wyłączając urzędników, starców i lekarzy.
Czasami zdobywamy gazetę. Komunikaty wojenne mówią tylko o zaciętych bojach i o zdaniu miast. Musi być źle, jak nie podają nazw tych zdanych miast.

Polki cierpią na ogólną anemię i zanik niektórych gruczołów. Menstruacji nie mamy od szeregu miesięcy, wpływa na to złe odżywianie i praca ponad siły.
O sprawie polskiej głucho, gazety piszą jedynie o umowie z Anglią.
Praca polna wychodzi bokami, tak dłużej nie wytrzymam. Ze wschodem słońca wychodzę do pracy, a wracam po zachodzie słońca, często późno wieczorem, gdy wypadnie słuchać mitingów politycznych, które odbierają nam czas tak bardzo potrzebny, by naprawić podniszczoną odzież i utrzymać ciało w czystości.

31 sierpnia 1941. Od rana ślęczę na skwarze słonecznym i obłamuję kukurydzę. Współpracujące ze mną Polki co chwila zadają mi pytanie.
-No i co? Już mamy 31 sierpnia i nas nic dobrego nie spotkało.
-Czekajcie! Do godziny 12 w nocy jest 31 sierpnia- powiedziałam.
Wieczorem, po zachodzie słońca, wracamy z pracy. Idziemy i milczymy. Jesteśmy zmęczone i głodne.
U progu izby oczekuje mnie mama, trzyma w ręce wezwanie do N.K.W.D. na dziś wieczór. Mina mamy zaambarasowana, powiedziała:
-Wszyscy Polacy otrzymali takie wezwanie.
Opanowało mnie podniecenie.
Zjadłyśmy zupę, zamieniłam rzeczy i poszłyśmy do N.K.W.D.
W korytarzu N.K.W.D. zastałyśmy urdżarskich Polaków. Twarze ich zastraszone, krążą różne fantastyczne wersje.
Niuta zarażą pesymizmem całe otoczenie, mówi:
-Wszystkich zapędzą do ciężkich robót, nawet starców, a kto wie, czy nie zamkną nas na czas wojny w obozie?
-Daj spokój, zobaczysz, iż wszystko będzie dobrze.
Po półgodzinnym wyczekiwaniu, z kancelarii wyszedł wysoki, w średnim wieku, bez czapki na głowie, major N.K.W.D, przybyły z Semipałatyńska. Za nim wyszedł, w czapie na głowie, zastępca naczelnika miejscowego N.K.W.D.- Bielajew, trzymając ręce w kieszeniach spodni.
Major, o gładkich manierach, wystąpił pośrodku poczekalni, pochylił głowę, powiedział:
-Zdrastwuj.
Po krótkiej przerwie zaczął:
-Do tej pory poczytywano was, jako skazańców, od dzisiaj jesteście wolnymi obywatelami Polski.
Słowa te oszołomiły nas. Jesteśmy pod wrażeniem nie tylko amnestii, ale grzeczności tego oficera N.K.W.D. Był to pierwszy wypadek spotkania kulturalnego Sowieta. Nawet nasz chamski Bielajew mówił łagodnym głosem, co nie bardzo przypadało mu do twarzy.
Major poinformował nas o amnestii i o tym, że jesteśmy zwolnieni od robót przymusowych. Prosił, abyśmy jeszcze dzisiaj zdali sowieckie paszporty, a w miejsce tych, za kilka dni, otrzymamy zaświadczenia stwierdzające nasze polskie obywatelstwo, po uprzednim oświadczeniu, jakie wybieramy obywatelstwo, czy polskie, czy sowieckie. Poza tym poinformował nas, że możemy swobodnie poruszać się po całym Związku Socjalistycznych Republik Rad, natomiast nie wolno nam zamieszkać w miastach I kategorii, jak: Taszkient, Ałma Ata, w miastach objętych strefą działań wojennych, to jest 200 kilometrów od frontu oraz w strefach przygranicznych, 100 kilometrów od granicy. Major radził, abyśmy zaczekali na zaświadczenie i dopiero potem wyjechali, dokąd zechcemy.
-Z resztą opieką otoczy was poselstwo polskie w Moskwie.
Czekamy przed gmachem N.K.W.D., by zdać sowieckie paszporty i złożyć oświadczenie.
Znajome podchodzą i wycałowują mnie za proroczy sen.
-Najlepiej zrobimy, gdy zaraz opuścimy to znienawidzone miejsce zesłania- powiedziałam do mamy.
-Radzę zaczekać na papiery i przezimować tutaj, a w międzyczasie nasze władze polskie wskażą nam, co robić- doradziła mama.
-Nie podzielam zdania mamy, bo nie wiadomo, jak będzie później z komunikacją i sytuacją na froncie.
Do północy trwało zdawanie paszportów i składanie oświadczeń. Tylko Ukrainka- Asia Panczenko, żona Petlurowca, poprosiła o obywatelstwo sowieckie.
Powróciłyśmy do domu oszołomione wolnością. Całą noc spędziłyśmy na rozmowach, omawiając plan opuszczenia Urdżaru.
Nazajutrz nie poszłam więcej do tej znienawidzonej pracy, aczkolwiek artel przysłał, abym podjęła pracę wolno najemnej.

Dwa dni spędziłam na wzajemnych odwiedzinach. Radości nie było końca.
Trzeciego dnia po amnestii, zaszłam do artelu po igłę, bowiem za igłę można otrzymać kilka litrów mleka. Zastępca, zawiaduszczy artelu, zaczepił mnie:
-A ty dziewko, czemu nie przychodzisz na robotę?
-Po pierwsze, nie dziewka, po drugie, nie mam obowiązku pracować.
Sowiet poprosił obecne przy rozmowie Polki, aby przetłumaczyły, co powiedziałam.
-A jak mam teraz mówić?- zapytał
-Dama- powiedziała jedna z Polek.
Na twarzy sowieciarza zaigrał uśmiech i powiedział:
-Dobrze.

poniedziałek, 28 marca 2011

Sianokosy.

W ostatnich dniach czerwca mają wysłać ekipę w góry, do zagrabiania siana i ułożenia w kopce.
Ekipę skompletowano. Wyznaczono czterech Rosjan, jednego Ukraińca oraz cztery Polki: Niutę Sędzielowską, Zuzę Akord, Wisię Helebrand i mnie. Jeden z Rosjan, na wiadomość, że wyznaczono Polki na sianozbiory, powiedział:
-Jadą same Polki, nie będzie z kim spać.
Jadąc na sianokosy, byłam obowiązaną zabrać żywność na przeciąg siedmiu dni. Zabrałam trochę kaszy, ziemniaków i suchego chleba.
Rano, o godzinie 6-tej, wyruszyliśmy na sianokosy czterema arbami, zaprzęgniętymi w woły. Arby skręciły na drogę stepową i woły truchcikiem zdążały w kierunku gór.
Przemierzamy piaszczysty step, gdzieniegdzie porosły kępkami zżółkłej trawy. Góry były tuż tuż, tymczasem woły biegną, a odległość ciągle ta sama. Gdy słońce stanęło u zenitu, a było to samo południe, wjechaliśmy w step pokryty bujną roślinnością, poprzecinany licznymi strumykami, wypływającymi z gór. Trawa zielona, a kwiaty stepowe pachniały upajająco. Step coraz barwniejszy, woły biegną leniwie, a koła arb suną, jakby od niechcenia.
Pod zachód słońca dotarliśmy do podnóża gór. Rosjanie napoili woły, nakarmili i pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy w góry Tarbagataj. Zdążamy nieuregulowanym szlakiem górskim, zarzuconym kamieniami, naniesionymi zimą przez buran, a wiosną przez rwące potoki górskie. Droga wije się serpentyną u zboczy gór, arba nieustannie podskakuje, toruje sobie drogę wśród wybojów i naniesionych kamieni.
Późno wieczorem dobrnęliśmy do rozległych łąk, położonych wśród gór i przepływających potoków. Nacięliśmy krzewów karagaju, rozpalili ogień, ugotowali wrzątek i zupę.
Niebo cudnie roziskrzone gwiazdami, a wokół panuje cisza. Woły legły przy ognisku, a myśmy rozścieliły koce, niedaleko ogniska, z zamiarem odpoczęcia. Rosjanin dokładał karagaju do ognia, palił fajkę i nucił dumkę.
O północy ogień przygasł, nastał chłód, więc naciągnęłyśmy koce po szyję. Sen znużył oczy, gdy nad głowami przeraźliwie zawyły wilki. Rosjanin dorzucił do ognia karagaju, buchnął płomień i dochodziły nas już tylko odgłosy wyjących wilków.
Karagaj trzaskał w ogniu, a ściany gór roznosiły głuche echo uchodzących wilków. O spaniu nie było mowy.

O godzinie 3-ciej zerwano nas i zagnano do pracy. Grabimy siano w kopce. Atakowały nas żmije. Nie uciekały, tylko wystawiały drgające języczki, jak gdyby pytały, po co myśmy tu przyszli?

O godzinie 9-tej rano przewodnik zarządził odpoczynek do 4-tej po południu, to jest na czas upałów. Ugotowałyśmy w wiadrze obiad: kaszę z ziemniakami i zażywałyśmy wypoczynku.
O godzinie 4-tej po południu wznowiliśmy pracę, trwała do godziny 11-stej w nocy. Zmęczone ległyśmy, jak kłody. Po północy w obozie powstał popłoch, pod obóz podszedł niedźwiedź. Pomruk był coraz głośniejszy. Rosjan ogarnął lęk. Jeden dokłada karagaju do ognia, by ogień buchał płomieniem, inni, uzbrojeni w siekiery i pały, byli gotowi do odparcia ataku.
Siedzimy skulone dookoła ogniska i zanosimy modły o zesłanie pomocy. Prócz wiary w boga, niczym nie dysponowałyśmy. Niedźwiedzia spłoszył ogień, więc uciekł do kniei.

Po zgrabieniu siana, Rosjanie ładowali je na arby i zwozili w sterty. Na stercie stały Polki, odbierały siano i ubijały nogami.
Zostałam przydzielona do pomocy młodemu Rosjaninowi, silnemu, barczystemu chłopu. Rosjanin uganiał po łące bawołami i zwoził siano. Dopóki sterta była niska, wrzucał siano na stertę, a ja ubijałam nogami. Gorzej, gdy sterta urosła, podrzucał mi na widłach spore wiązki siana. Zadaniem moim było wiązki te pochwycić i wciągnąć na stertę. Omdlewały mi ręce ze zmęczenia, a ciężaru takiego nijak nie mogłam wciągnąć na stertę, więc puszczałam wiązki siana.
Rosjanin przeklinał mnie i moją matkę najohydniejszymi słowami, wrzeszczał:
-Dali mi najsłabszą dziewkę, nic nie zarobię!
Klął, na czym ziemia stała.
Siły zupełnie opuszczają mnie, chłop zły, jak ciernie, gotów mnie jeszcze przebić widłami, gdy wpadnie we wściekłość- pomyślałam.
Uklękłam na stercie siana, złożyłam błagalnie ręce i zwróciłam swe oczy ku Matce Boskiej Nieustającej Pomocy, szepcę:
-Matko Boska, uwolnij mnie od tej pracy, inaczej rzucę się na widły i przebiję, bo męczarni tej dłużej nie wytrzymam.
Ledwo skończyłam gorące słowa modlitwy, podszedł przewodnik, powiedział:
-Idź odpocząć, ty nie masz siły.
Stanęłam przy arbie, wlepiłam oczy w gwiaździste niebo, wzdychałam ku zachodowi, szeptałam:
-Tam ojczyzna moja.


Już drugi dzień jesteśmy bez jedzenia, pijemy jedynie wrzątek.
Dziesiątego dnia opuszczam góry. Jedziemy na arbach załadowanych sianem, a arby podrygują po wybojach i kamieniach.
Pod zachód słońca dojechaliśmy do kazachskiego kołchozu, gdzie zastaliśmy Kazachów, siedzących przed chałupami i jedzących okrągłe kluski, usmażone na baranim tłuszczu. Kazachowie zaprosili nas na wieczerzę. Jadłyśmy kluski bez opamiętania, pod koniec Niuta mówi:
-Pozostawmy choć dwie kluski, aby mieli o nas dobre pojęcie.
Pozostawiłyśmy dwie kluski, ale każda z nas z ukosa na nie spoglądała. Zwyciężył konwenans i pozostawiłyśmy dwie kluski.

Następnego dnia po powrocie z sianokosów, spotkała mnie Natasza- nasza pierwsza gospodyni. Powiedziała mi komplement:
-Jak ty postarzałaś się na mordzie!

Mamy trzy dni odpoczynku, po czym jedziemy na sianożęcie.
Niemcy gwałtownie prą naprzód. Lwów już w rękach niemieckich. Otrzymałam paczkę i list od teściowej oraz list od cioci Stanisławy. Zastanawia nas list cioci. Pisze, że Adaś- syn jej, nie wróci, bo tam, gdzie on przebywa, w Starobielsku, wybuchła zaraza i co dziesiąty umiera. Frania (mój ojciec) również nie wyczekujcie, bo trudno uwierzyć, aby to wszystko przetrzymał.
Ubiegłej nocy nawiedził mnie charakterystyczny sen. Śniłam o babci. Była elegancko ubrana, miała uradowaną minę, powiedziała mi na ucho: „Za sześć tygodni, licząc tylko dni robocze, pamiętaj, musisz odliczyć niedziele i święta, spotka wszystkich Polaków coś bardzo dobrego”.
Sen opowiedziałam znajomym. Wyinterpretowano, że w czasie od 15 do 31 sierpnia spotka Polaków coś dobrego. Znajomi są przejęci moim snem.

Znowu wyjeżdżam na dziesięć dni w góry, na sianożęcie. Do pracy tej wyznaczono trzech Rosjan, Polaka- Jurka Brzezińskiego i nas, cztery Polki.
Od godziny 6-tej rano czekamy na podwórzu artelu na wyjazd. Dopiero dzisiaj stwierdzono, że kosiarka w naprawie. Około południa nadjechał wóz drabiniasty, doczepiono doń kosiarkę i wyruszyliśmy w drogę.
Tuż za bramą artelu od wozu odpadło koło. Zapchaliśmy wóz na podwórze artelu. Wozu zapasowego, ani koła nie ma. Dopiero kołodziej, z pomocnikiem, poczęli naprawiać koło i tak straciliśmy cały dzień. Dopiero po zachodzie słońca wyruszyliśmy na sianokosy. Wypoczęte szkapiny cwałowały drogą stepową, a za nami sunęły tumany gęstego kurzu. Wóz turkotał, nasze twarze, brwi i rzęsy pokrył gęsty kurz. Co chwila ktoś kicha, a kurz atakuje drogi oddechowe.
Około północy przewodnik zarządził postój. Wyprzęgnięto konie i dano im wiązkę siana. Na drodze rozpalono ognisko, a myśmy legły w rowie, by wypocząć. Nie zdążyłyśmy zmrużyć oczu, gdy napadły nas chmary komarów i moskitów. Naciągnęłyśmy koce na głowy, ale komary były nieznośne i melodyjnie bzykały nad głowami.
O brzasku dnia ruszyliśmy. Step i góry malownicze, a woda w strumyku lodowata.
Tym razem jedziemy innym szlakiem, przez przełęcze. Podnóżem gór zdążamy ku wielkiej dolinie, osiadłej między rozłożystymi górami Tarbagataj.
Po południu osiągnęliśmy dolinę. Odkarmiono i napojono konie, poszła w ruch kosiarka. Do wieczora zaścielono łąkę pokosami zżętej trawy.
Nazajutrz silne słońce zamieniło trawę w siano. Przemierzamy łąkę wzdłuż pokosów i zgrabiamy siano w kopice. Każda zgrabiona kopica przynosi nam 2 kopiejki zarobku.
W górach zastał nas wychodnoj, niedziela. Najmłodsza z nas- Wisia Helebrand-poszła nocą do Urdżaru po prowianty. Rosjanie zbierają w przełęczach zioła herbaciane, a my Polki, leżymy w cieniu pod wozem i gwarzymy o ojczyźnie.
Następnej nocy Wisia powróciła. Przyniosła mi butelkę kawy z mlekiem i trochę chleba, a co najważniejsze- wiadomość, że Moskwa zawarła z Czechami układ i dla Czechów ogłoszono amnestię. Liczymy na podobny układ i amnestię.
Wiadomości z frontu skąpe. Mówią, że armia sowiecka została rozbita i że Niemcy prą naprzód.
Po dziesięciu dniach pracy, przy przeciętnym zarobku, około jednego rubla dziennie, wracamy do Urdżaru.
Postój mieliśmy w kołchozie kazachskim, położonym wśród gór. Był to kołchoz bez kobiet, ale przyczyny braku kobiet nie dociekłyśmy. Kazachowie z obozu obstąpili nas, cztery przedstawicielki prababki Ewy i zaproponowali małżeństwa.
Rosły Kazach, przewodniczący Kołchozu, zaproponował Niucie:
-Nie będziesz potrzebowała nic robić, ani wody nosić, ani ognia rozpalać, wszystko to ja sam zrobię.
I tym razem spotkał ich zawód i kołchoz nadal pozostał bez płci żeńskiej.
Po powrocie z sianożęcia, wyznaczono mnie do prac rolnych. Na czas wojny skasowano wychodnoj.
Jesteśmy tak przemęczone pracą, że ledwo pociągamy nogami. Znajomi ciągle pytają, co z moim proroczym snem?
Im gorzej na froncie, tym więcej ganiają nas. Wiele z nas ma obsypane usta wyrzutami.
Mężczyźni-tubylcy nieomal wszyscy odeszli do wojska. Nietknięte pozostało N.K.W.D i Milicja.

sobota, 26 marca 2011

"Niemcy uderzyły na Rosję"

Zawiadowca artelu, „towariszcz” Amirow, popadł w niełaskę. Zaaresztowała go Milicja i osadziła w areszcie pod zarzutem popełnienia nadużyć. Rosjanie mają sensację, a nas- Polaków- to ani ziębi, ani parzy. Po kilku dniach Amirowa zwolniono z aresztu, będzie odpowiadał przed sądem z wolnej stopy. Dzisiaj Amirow przybył do pracy w artelu, pracuje łopatą, jak każdy inny.
Komitet artelu wybrał nowego zawiadowcę, spoza Urdżaru. Nowy zawiadowca zwołał miting po pracy do stołówki.
Czekamy w stołówce na zagajenie zebrania, ale nowy zawiadowca artelu odbywa naradę z komitetem w kancelarii. Długo nie przychodzą, ale nam nie wolno objawiać niezadowolenia, bo to poczytanoby za objaw kontrrewolucji. Po długim wyczekiwaniu, z kancelarii artelu wypełzło kilku robotników, stanowili komitet, a za nimi podążał wysoki brunet.
Nastała cisza. Brunet polecił nam podejść bliżej, po czym zagaił miting słowami:
-Jestem Ukrainiec z Kijowa, nazwisko moje Kozin.
Potem długo opowiadał, co on zdziała dla dobra Z.S.R.R. i partii Lenina i Stalina, a co drugie słowo padało: „Stalin lub „płan”. Kozin klepał partyjne slogany, jakby co tylko zdjęte z murów budynków państwowych. Ani jedno słowo nie padło o potrzebach robotnika, o warunkach pracy, o płacy i o tym, co ten robotnik ma jeść i co wdziać.
Jako drugi przemawiał członek komitetu, zarzucił Amirowi złą gospodarkę, mianowicie: „ziemniaki kazał Amirow kopać Polakom, ludziom, którzy z rodu tego nie robili, toteż ziemniaki były tak wykopane, że cały Urdżar jeździł z wózkami na pola artelu i zbierał niewykopane ziemniaki”.
Dopiero na zebraniu tym doszły nas przewinienia Amirowa. Rosjanie, a szczególnie my- Polacy- byliśmy radzi, gdy po trzech godzinach ględzenia, mogliśmy pójść do domu.

Przed pierwszym majem wyszło zarządzenie, abyśmy wszystkie uczęszczały na lekcje śpiewu.
30 kwietnia Kozin zapowiedział, aby jutro, w dniu święta 1 maja, wszyscy przybyli odświętnie odziani i wzięli udział w pochodzie. Kto nie przybędzie, poczytam to za spóźnienie do pracy.
Niektórym Polkom dali czerwone chusteczki na głowę, jako nagrodę, za dobrą pracę. Mnie „szczęście” to ominęło.

1 maja Polki nie włożyły na głowę tych czerwonych chusteczek, tylko podwiązały nimi szyje.
Przed wyruszeniem pochodu, sprawdzono obecnych. Nikogo nie brakowało. Był to wynik „jednomyślności ludu sowieckiego”.
W pierwszych dniach maja zmieniłyśmy mieszkanie. Wynajęłyśmy izbę w chałupie, opodal rzeczułki. Lila nie poszła z nami.
Nowe mieszkanie swobodniejsze, bo gospodarz wyjechał z rodziną na kołchoz. Mieszkamy same w całej chałupie. Za mieszkanie, to znaczy za jedna izbę, płacimy 80 rubli miesięcznie. Do studni mamy blisko- kilometr.
W połowie maja mężczyzn- Polaków- wysłano w góry do kopania wapna, a większość Polek do kopania torfu. Mnie zatrzymano przy pracy w polu.
Lonkę Zatruską gnębi dziwne przeczucie. Przed wyjazdem do kopania torfu powiedziała:
-Ja kopania torfu nie wytrzymam, to będzie moja śmierć.
Po miesiącu ciężkiej pracy, powróciła Lonka do Urdżaru na noszach szpitalnych i zmarła. Zmarła też podczas pracy Wiśniewska. Pękła jej żółć. Po śmierci zupełnie zczerniała.
Odwozimy ciało Wiśniewskiej na cmentarz, w tym spostrzegłyśmy biegnące siostry. Dopadły nas, wskoczyły na koła arby i odsuwają wieko trumny. Pytamy o przyczynę, a one zdenerwowanym głosem mówią:
-Zmarła jest owinięta w prześcieradło szpitalne, które musimy zabrać.
Kilku zaofiarowało swoje prześcieradła, ale sowieckie siostry nie chciały o tym słyszeć, bo prześcieradło zostało oznaczone numerem inwentarza.
-Za brak, czy zamianę, jednakowo czeka tiurma- wyjaśniły siostry.

Nas, wygnańców, ogarnęła mania urządzania seansów spirytystycznych, wróżenia z kart, z rąk, za pośrednictwem astrologii, z daty urodzenia i imienia, a w szczególności, tłumaczenia snów.
Najsłynniejszą kabalarka jest Pitułkowa. Wróży z kart tylko w piątki i to jednej osobie. O wróżbach Pitułkowej mówiono z szacunkiem, a żądne wróżb, tygodniami czekają na przyjęcie.
Po kilku miesiącach przyszła moja kolejka. Urdżarska „Pitia” przepowiedziała mi:
-Widzę przy tobie dzieci, czeka cię rozwód.
Zimny pot wystąpił mi na czole, z miejsca odparowałam:
-Ja nie mam dzieci.
„Pitia” nie dała za wygraną.
-Brak dzieci będzie przyczyną rozwodu.

Pod koniec maja, w połowie sezonu prac rolnych, wielu Rosjan powołano na ćwiczenia wojskowe do Władywostoku.
Nadal pracuję na roli. Podczas godzinnej przerwy obiadowej zjadłam zimną zupę, którą rano zabrałam z domu, do tego kilka surowych marchewek, zerwanych w polu.

W pierwszą niedzielę czerwca, pod krwawy zachód słońca, zaszłam w step w kierunku gór. Uklękłam pod krzewem rozkwitłego karagaju, z torebki wyjęłam książeczkę do nabożeństwa i zaniosłam gorące modły do Wszechmocnego Pana Nieba i Ziemi, by wyrwał nas, Polaków, ze szponów czerwonej Rosji. Po modłach odbyłam spowiedź duchową, słońce wysłuchiwało me grzechy, a żałosny wicher stepowy wybaczał mi winy.

W pierwszych dniach czerwca wielu Rosjan i Kazachów powołano na ćwiczenia wojskowe do Władywostoku.
Słońce praży niemiłosiernie, dręczy mnie szalone pragnienie. Im więcej piję, tym większe mam pragnienie.
W Urdżarze każdy dzień jest identyczny, jedynie warunki atmosferyczne wnoszą drobne odchylenia. Wiadomości polityczne do nas nie przesiąkają. Wojna na zachodzie ugrzęzła, widocznie żadna ze stron nie posada siły na kontrakcję.

22 czerwca. Wieczorem, jak zwykle, powróciłam po pracy do domu. Ledwo otworzyłam drzwi, mama, uradowanym głosem, powiedziała:
-Niemcy uderzyły na Rosję.
Padłyśmy sobie z radości w objęcia, bo w tej wojnie widziałyśmy nasze wybawienie.
Przyczesałam włosy, ochlapałam wodą twarz, na stojąco zjadłam zupę i poszłyśmy na miasto, do znajomych.
Na ulicach Urdżaru rozbrzmiewają głośniki radiowe. Bez przerwy mówi Moskwa o solidarności narodu sowieckiego i pokonaniu faszystów, o uchwałach związków robotniczych i o bohaterstwie niezwyciężonej czerwonej armii.
Ludność masowo wyległa na ulice. Twarze Rosjan zakłopotane, dygnitarzy wręcz zastraszone, na twarzach Polaków igra radość i przedsmak wolności. Wpadamy do Kolhepowej, zastałyśmy tam liczne grono Polaków. Wszyscy politykują.
Tubylcy mężczyźni, oblegają „bazę wojenną”. Nocą wywieziono ich ciężarówkami do Ajaguzu. Do północy siedziałyśmy u Kolhepowej, żądne wieści, ale komunikaty z frontu mówiły jedynie o zażartych bojach.
Urdżar rozbrzmiewa antyfaszystowską propagandą, o zdradzeckim napadzie i że wróg zostanie pobity.

Nazajutrz rano, Urdżar wstrząśnięty faktem zbeszczeszczenia pomnika Lenina i Stalina, niesamowitą ilością nieczystości kloacznych. Przez pół dnia zmywano pomnik, a głowy sprofanowanych pobielono na nowo wapnem. Mimo to, przebijały ciemne plamy. Tubylcy na temat ten głosu nie zabierają i nie pragną o tym nawet słyszeć.
Komunikaty z frontów skąpe, trudno z nich coś wywnioskować. Mówią jedynie o krwawych bojach.

Hłodzikówna Wanda zatrudniona jest jako siostra sanitarna w ambulatorium przechodnim, gdzie udzielano bezpłatnej porady lekarskiej. Od dwóch dni biega po znajomych, pyta o termometr do mierzenia gorączki. Kilka dni temu wsadziła termometr Kazacze pod pachę, dla zmierzenia gorączki i Kazaczka niespostrzeżenie opuściła przychodnię, po prostu ukradła termometr. W sklepie rządowym termometrów nie sprzedają, a na wypadek kontroli, zostanie obwinioną o kradzież.
Kilka dni później spotkałam uradowaną Wandę. Kazaczka zwróciła termometr, oświadczyła:
-Dziękuję. Trzymałam aparat kilka dni pod pachą i obecnie jest mi zupełnie dobrze.

24 czerwca. Zaprowadzono 9-cio godzinny dzień pracy. Mężczyźni dalej odchodzą do wojska, a ich pracę składają na barki kobiet. Kilka dni później dotarły do Urdżaru wieści, że armia sowiecka w odwrocie.
Zostałam wyznaczona do prac przy sianokosach. Praca ta przeraża mnie. Trzeba wyjechać na dłuższy czas w góry.
Poszłam do lekarki sowieckiej, przedstawiłam moje blizny pooperacyjne. Zbadała mnie i wypisała świadectwo, że jestem niezdolną do ciężkiej pracy.
Świadectwo lekarskie przedstawiłam w kancelarii artelu, skierowali mnie do Milicji, jako instytucji kompetentnej do zwonienia od cieżkiej pracy.
Poszłam do Milicji, do naczelnika. Przeczytał świadectwo, powiedział:
-Ja miałem taką samą operację.
-Wyście nie mogli mieć takiej samej operacji, bo nie jesteście kobietą- zaprotestowałam.
-Z tym można pojechać na sianożęcie. Ja was od pracy tej nie zwolnię- orzekł naczelnik Milicji.
W tydzień po wybuchu wojny, dzień roboczy wzrósł do 10-ciu godzin dziennie.

środa, 23 marca 2011

Spisek w ustępie.

Nowy Rok 1941. Mamy dzień wolny od zajęć. Mróz dokucza, śpię w rzeczach, okryta odzieżą, a mimo to dygocę z zimna.
Obecnie, kiedy mróz ścina wodę w mieszkaniu, w stołówce artelu, każdej soboty i niedzieli, sprzedają lody. Wytwórnia lodów pracuje według planu, a plan obowiązuje przez cały rok. Latem, kiedy panują upały, lody zjadają wybrańcy, zimą zaś, ogół.
Chcąc rozpalić ogień w piecu, by nagrzać izbę, wpierw wchodzę na dach chałupy i odtykam komin, a po wygaszeniu ognia, znowu wchodzę na dach, by zatkać komin, aby nie zawilgacać chałupy, jak twierdzi gospodarz.

Krótko po Nowym roku, do pracowni wpadła żona naczelnika N.K.W.D., rzuciła na stół przez nas wyhaftowany obrus, według wzoru toledo i krzyczała:
-To wy Polki chcecie, abym umarła, więc wyhaftowałyście na obrusie krzyże!
Niewierząca, w obawie przed śmiercią i nami, wierzącymi Polkami, poleciła „krzyże” zatrzeć.

U Kolhepowej znowu seans spirytystyczny. I tym razem wywołano ducha Romana Dmowskiego. Zapytano, czy my wszyscy wyjedziemy z rosji. Duch „odpowiedział”
„Wszyscy uratujecie się. Nie wrócą tylko starcy, tacy, jak Wodzicki”.
Natychmiast przerwano seans.
Dwa dni później odwiedziła mnie Hanka Pohorecka, córka hrabiego Wodzickiego, powiedziała:
-Boję się, że ojciec umiera.
Zmarł hrabia Wodzicki. Ziemiańska rodzina Wodzickich mieszka u Kazacha w izbie przerobionej z chlewa, do której wiodą niskie drzwi tak, jak do chlewa. Nieboszczyka ułożono na ziemi, na futrze, a rodzina poszła na noc do sąsiadów-Polaków.
Rano zastano ciało zmarłego leżące na gołej ziemi, a futro ukradziono. Trumnę zbito ze skrzyń, zakupionych w aptece, załadowano na arbę, zaprzęgniętą we woły i zawieziono na cmentarz.
Brodzimy w zaspach śnieżnych, a ostry wiatr dmie przejmująco. Na cmentarzu kilofami rozbijaliśmy dwumetrową powłokę zmarzniętego śniegu, zanim osiągnięto ziemię. Wielu z nas powróciło z cmentarza oszronionych, z odmrożonymi twarzami.

Mama otrzymała wezwanie do N.K.W.D. Całą noc nie spałyśmy, przechodziłyśmy w myślach wszystkie rozmowy, jakie wiodłyśmy na stepie.
Rano z trudem zjadłyśmy trochę zupy i mama poszła do N.K.W.D., a ja do artelu.
W pracowni igła wypadała mi z rąk. Z niecierpliwością czekam, co będzie z mamą. W pracowni zaniemówiłam, ciągle spoglądam w okno, czy mama wraca. Wreszcie dostrzegłam mamę, wybiegłam przed pracownię i jednym tchem zapytałam:
-Coż oni chcieli od mamy?
-Nic złego, dziecko kochane. Wypłacili mi ponad dwa tysiące rubli za nasze meble i rzeczy, które sprzedali we Lwowie- powiedziała mama.
Co za łajdactwo! Umeblowanie na siedem pokoi, fortepian półkoncertowy, pełne szafy rzeczy i bielizny, porcelanę, kobaldy, kryształy, srebro, obrusy, w tym co najmniej dziesięć ubrań męskich, przyniosło tak nikłą sumę, kiedy przedwojenna wartość na złote polskie wynosiła co najmniej 50 tysięcy. Taka ich sprawiedliwość.
Wobec „przyzwoitki” rozmowy w pracowni zeszły na sztukę kulinarną. Poza tym śpiewamy, zaczynamy od pieśni religijnych, a kończymy na ostatnich tangach.

Ustęp artelu, dostępny dla wszystkich, jest bez drzwi. Do ustępu chodzimy we dwie. Jedna z potrzebą, druga pilnuje. Stan ten trwał krótko. Dzisiaj miałyśmy z tego powodu nieprzyjemność. Do pracowni przyszedł preciedatel artelu, zapytał, co to znaczy, że do ustępu chodzimy we dwie.
Wyjaśniamy, że ustęp bez drzwi. Nie dał wiary naszym wywodom, powiedział:
-Wy chodzicie tam na poufne rozmowy.
„Nędzny to ustrój, jak upatruje spisek w ustępie”.
Podczas przerwy obiadowej chodzimy do stołówki na łapszę, makaron z wodą.
Mamę znowu wezwano do N.K.W.D. Powróciła pod wieczór, powiedziała:
-Wyobraź sobie Ewo, tyle godzin trzymali mnie w N.K.W.D.. Przesłuchiwał mnie Bielajew, dwie godziny spisywał rodowód, nie tylko mój, ale mego ojca i matki. Po męczących indagacjach, zapytał, czy pisałam do Moskwy? Odpowiedziałam, że tak, w sprawie męża. Na to Bielajew powiedział: „Mąż wasz jest w Kijowie, a sprawa w Moskwie.” Po tej wypowiedzi zakończył protokół, który podpisałam aż pięć razy.

Pod koniec lutego jesteśmy u Kolhepowej, w tym ktoś gwałtownie otworzył drzwi. W progu stanął enkawudysta w mundurze. Zdyszany pytał:
-Która to jest ta kobieta, co zna język niemiecki?
Obecni ze strachu, odruchowo wskazali mamę.
-Pójdziecie zaraz ze mną- powiedział.
Mamę zaprowadzili do „wojennej bazy”.
Nowe kłopoty. Nie mogę zagrzać miejsca, więc poszłam do domu.
W domu, nie zdejmując płaszcza, obejmowałam wzrokiem nasz dobytek i ustalałam, co powinnam zabrać, gdy przyjdą po mnie.
Każdy szmer, czy odgłosy kroków napawają mnie lękiem. „Kto wie, o co nas obwiniają”- pomyślałam.
Po kilku godzinach udręki słyszę kroki mamy. Ode progu powiedziała:
-Pomagam jakiemuś wyższemu oficerowi w niemieckim. Jeszcze tam pójdę.
Mama nie zdążyła mi nic więcej powiedzieć, gdy u progu stanął młody oficer i przynaglał mamę do wyjścia.
O północy mama powróciła. Zarobiła 100 rubli i wypaliła mnóstwo papierosów. Opracowała dwa zadania. Jedno literackie, drugie gramatyczne. Oficer ten jechał do Bachty na egzamin, a że był słaby w języku niemieckim, poprosił mamę o pomoc.

Nieomal codziennie zachodzimy do znajomych wygnańców, by tą drogą zdobyć wieści i poplotkować.
Dzisiaj byłam z Lilą na „żywym dzienniku” u Kossakównych. Do domu odprowadził nas Zygmunt. Niebo pokryte było żywo świecącymi gwiazdami, a ulice grubo pokryte śniegiem. Brodzimy po kolana w śniegu i wydeptujemy ścieżkę. Co chwila odpoczywamy. Zamierzałam doradzić Zygmuntowi, by powracał ścieżka wydeptaną. Przystanęłam i jakby w ekstazie, powiedziałam:
-Wrócisz tą samą drogą.
W tej chwili, na sklepieniu niebios, ujrzeliśmy ognistą pręgę, zdążała z szybkością błyskawicy ku ziemi. Usłyszeliśmy głuchy huk, a ziemia lekko drgnęła. Spadł meteor.
Zjawisko to poczytaliśmy za dobry omen. Lila, przejęta zjawiskiem tym, powiedziała:
-Ewo, aby słowa twe ziściły się.

W pierwszych dniach marca, kiedy śnieg jeszcze skrzypiał pod stopami, szłam ulicą Urdżaru. Mijał mnie krawiec Szymański, u którego mieszka Plechawska. Powiedział, jak gdyby sam do siebie:
-Proszę przestać pisać do niewoli, wszystkie listy w domu zniszczyć, grozi aresztowanie.
Dostałam zawrotu głowy. Wbiegłam do izby, łapię za listy od Mietka i puszczam z dymem, aby uniknąć katorgi za „kontakt z zagranicą”.
Postanowiłam nie pisać, aby odegnać od siebie zmorę więzienia.

W pierwszych dniach kwietnia wypadają święta Wielkanocne. Pracownia rozbrzmiewa święconym i pieśniami wielkopostnymi.
Ta „swoboda” wyznawania religii, jak głosi konstytucja stalinowska, po kilku dniach została zdławiona przez milicję. Zakazano nam śpiewania pieśni kościelnych.
W połowie kwietnia spadł gwałtowny, ciepły deszcz i jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, stopniał śnieg i lód. Nazajutrz, dosłownie przez noc, zazielenił się step, a w kilka dni później, step pokryła bujna zieleń i stepowe barwne kwiaty.

Do pracowni wszedł zawiadowca gospodarstwa rolnego, powiedział:
-Potrzebuję sześciu ludzi.
Zostałam wyznaczona do robót polnych. Zapędzono nas do piwnic, wykopanych w ziemi i tam, przez szereg dni, przebierałam ziemniaki, segregując je na sadzonki i do konsumpcji. Po zakończeniu przebierki ziemniaków, skierowano mnie do robót polnych.
Pola uprawne ciągną się wzdłuż rzeczułki. Są poprzecinane licznymi kanałami. Chodzimy po rozległych polach i kopaczkami rozbijamy grudy ziemi. Po tej czynności, przystapiono do sadzenia ziemniaków oraz pomagałam przy zasiewie pól kukurydzą. Gdy ukończono sadzenie i siew, pogłębiałyśmy kanały, by woda sprawniej spływała, a w międzyczasie wzeszły ziemniaki, kukurydza i inne rośliny.
Słońce zieje żarem. Biegamy po polach i nawadniamy je. Jeden kanał otwieramy, drugi zastawiamy, a inne Polki kopaczkami zruszają powłokę gleby, by przepuścić do korzonków roślin powietrze i wodę.
Część Polek stoi w rzeczułce po pas w lodowatej wodzie i buduje tamę. To, co w dzień zbudują, rozniosą potoki górskich wód.
Dozorcą naszym jest czarnooki Gruzin, człowiek dobry i wyrozumiały. Po kilku dniach usunięto Gruzina, na jego miejsce przyszedł Rosjanin Sumienko. W stosunku do nas- Polek- przybrał postawę surową. Sumienko nie jest zadowolony z naszej pracy, gani nas, uważa, że sześć Polek nie wykonuje normy jednej Rosjanki. Puchną nam ręce od tej niezorganizowanej pracy. Używamy archaicznych narzędzi, a oni chcą, byśmy przeszły maszyny.

poniedziałek, 21 marca 2011

Wigilia na zesłaniu.

Prace polne ukończono. Przez kilka dni przebierałam ziemniaki. Cegielnię unieruchomiono z powodu mrozów, choć w dzień grzeje słońce, ale nocą doskwiera mróz.
Artel obmyśla dla nas zajęcie. Codziennie, zgodnie z nakazem, wystajemy po dwie godziny przed artelem, czekając na dyspozycje.
W pierwszych dniach grudnia uruchomiono hafciarnię. Jestem nadal bezrobotną, zadowoloną z tego, bo zawsze wkładałam w pracę wysiłek, a rekompensata nikła.

U Kolhepowej zawiązano kółko spirytystyczne. Celem seansów jest chęć poznania przyszłości. Seansowi przewodzi Sochowa. Obsiedliśmy stolik, na którym stał talerz. Karasiński zaproponował, aby wywołać ducha Romana Dmowskiego.
Sochowa natężyła umysł, w skupieniu szepce zaklęcia, my zaś trzymamy dłonie na stoliku, współdziałając z wywołującą ducha i myślimy o jego ziemskiej postaci.
Po kilku minutach odczułam, że ciało me ogarnęła niewidoczna siła. Panuje cisza, a talerz począł wirować po alfabecie, napisanym na płycie stolika.
Zjawił się duch Dmowskiego. Sochowa zadawała pytania i odczytywała przepowiednie. „Długo tutaj nie będziecie. Za półtora roku opuścicie ten kraj. Pojedziecie na południe, do ciepłych stron”.
Przepowiednia ta wywarła na nas wielkie wrażenie. Zaczerpnęliśmy wiarę w lepsze jutro.

Pod koniec pierwszej dekady grudnia, zatrudniono mnie w hafciarni, bowiem nadszedł transport koszul. Wyszywamy kołnierz, gors i dół koszuli, które mężczyźni noszą po wierzchu.
W hafciarni pracują Polki, za wyjątkiem jednej Rosjanki, przydzielonej do przyuczenia. W rzeczywistości spełnia rolę przyzwoitki N.K.W.D.
Klientkami są dwie „towariszki”, żony głównych szyszek N.K.W.D. Żona naczelnika przychodzi we futrze z popielic, zaś żona zastępcy naczelnika, w płaszczu. Obie przynoszą do wyszywania obrusy, sukienki i różne kapki. Towary są lichego gatunku, pochodzą ze specjalnych przydziałów.

Z Mietkiem utrzymuję ożywiony kontakt, nawet otrzymałam fotografię, która wywołała łzy radości. Mama, w sprawie ojca, wniosła podanie do Moskwy i z niecierpliwością czekamy odpowiedzi.

Od 15-go grudnia toczymy w pracowni rozmowy o świętach Bożego Narodzenia. Wspominamy nasze polskie potrawy, torty, frykasy. Lwią część rozmów pochłaniały pieczywa i pieczenie.
Urdżar pokryty grubą warstwą śniegu. Chłopcy nasi- Zygmunt Urban i dwóch Szramów oczyszczają podwórze artelu ze śniegu. Są pod budynkiem hafciarni i żywo dyskutują.
-Posłuchajmy, o czym oni tak głośno dyskutują?- powiedziałam.
W pracowni nastała cisza. Z podwórza dochodzi nas wyraźny głos Zygmunta:
-A ja wam mówię, że najlepsze sznycle są z mięsa mieszanego: wołowiny, cielęciny i wieprzowiny.
Wybuchnęłyśmy śmiechem.Chłopcy podchodzą pod okno i pytają o przyczynę śmiechu.
W Rosji każdy, kto żyje, myśli o jedzeniu.

Dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia otrzymałam od Mietka list, pisze:
„To pewno ostatnie święta, które spędzamy oddzielnie. Niech ci święta osłodzi pewność, że wszystkie moje myśli, uczucia, tęsknoty, są przy tobie, moja żoneczko. Gorąco całuję drobne twe rączęta i najdroższą buzię.”

Wigilia przypadła w poniedziałek, w artelu wre praca. Kłujemy igłami w szorstkie płótno, a w pracowni panuje cisza. My Polki, uniosłyśmy nasze myśli ku minionym świętom. Twarze nasze pokryte smutkiem, myśli błąkają się po Polsce, zaś moje myśli są we Lwowie na ulicy Gołąba.
Na sklepieniu niebios zabłysła pierwsza gwiazda, zwiastun wieczerzy wigilijnej. Na podwórzu artelu słychać klątwy. To Rosjanie zohydzają matkę, nie tylko swoją, ale i matkę Chrystusa. Zanosimy szeptem modlitwy o nawrócenie ich do Boga.
Mama od rana, w jednym garnku, ustawionym na czterech cegłach, gotowała wieczerzę wigilijną. Po środku izby ustawiłyśmy z trudem zdobytą skrzynię po mydle. Okryłyśmy skrzynię obrusem. Na murku okna tliła się kopcąca lampka, zrobiona ze słoika. Usiadłyśmy na ławie, w pustej izbie koło „stołu” wigilijnego.
Za oknem step, przeraźliwie wył wicher, niebo pokryte roziskrzonymi gwiazdami, a z oczu naszych płynęły łzy.
Lila otrzymała od ojca list świąteczny z opłatakiem. Wśród łez podzieliłyśmy opłatek, po czym spożyły barszcz, rybę z ziemniakami i skombinowaną sałatkę.
Po wigilii poszłyśmy do Hłodzików. Podeszłyśmy pode drzwi i zaintonowały, jak ci lwowscy kolędnicy: „Przybieżeli do Betlejem pasterze”, a Hłodzikowie wybuchnęli płaczem.
Świąt nie mamy, pracujemy w hafciarni, jak w każdy inny dzień, za to w sercach mamy głęboką wiarę. Niewolniczą pracę wykonujemy milcząco i szepcemy modlitwy.

Mróz spotęgował. Rano i wieczorem osiąga –40 stopni C, ale w południe miło grzeje słońce i topi śnieg.
Nie przywykłyśmy do takich przeskoków temperatury. Rano Rosjanki wołały do mnie, abym natarła twarz śniegiem, gdyż mam oszronioną.

sobota, 19 marca 2011

Kłopoty z mieszkaniem.

Październik 1940. W dzień słońce miło grzeje, nocą dokucza przejmujące zimno, połączone z ostrymi wiatrami.
Dalej kopiemy ziemniaki, są skamieniałe, po prostu zmarznięte. W Polsce ziemniaków takich nikt by nie jadł. Zużyto by je dla celów przemysłowych, do wyrobu spirytusu. W Urdżarze ziemniaki te idą do stołówek, w zupę. Obywatele Z.S.R.R. zadowoleni z takiego obrotu sprawy, że wreszcie zupy są gęściejsze.
Kiedy nastały zimne wieczory, noce i poranki, rozmyślamy nad opałem. Węgla ani drzewa w sprzedaży nie ma. Węgiel przychodzi w znikomej ilości, jest przeznaczony dla N.K.W.D. i urzędów. Tubylcy, jako opału, używają kiziaków, to jest odchodu krowiego lub baraniego, zmieszanego ze słomą i gliną. Z masy tej lepią okrągłe placki wielkości talerza i suszą na słońcu. Kiziak można porównać do torfu.
Kiziaki są drogie i trudno osiągalne, bowiem pogłowie bydła i baranów niskie, ze względu na wysoki haracz w naturze. Wieśniacy trzymają tylko dozwoloną ilość, po jednej krowie, za którą nie potrzebują składać świadczeń w naturze, mięsie.
Wracając z pracy zbieram gałązki karagaju, suchy barani odchód, albo zgubiony przez Kazacha kiziak. To, co uzbieramy wspólnie z Lilą, stanowi nasz codzienny opał, od którego uzalezniony jest obiad i ciepła woda do mycia.
Dzisiaj podeszło nas szczęście, do stołówki wieźli pełną arbę kapusty. Woźnica zgubił głowę kapusty. Rozkroiłyśmy kapustę na pięć części i podzieliłyśmy między siebie, więc nazajutrz miałyśmy kapuśniak.
Jesteśmy bez światła. Od trzech miesięcy chodzimy na bazar i szukamy lampy naftowej, ale nikt lampy nie sprzedaje.
Babuszka praktyczniejsza od nas, zrobiła nam lampę ze szklanego słoika. Słoik przykryła blachą, w środku blachy wybiła gwoździem dziurę, przeciągnęła knot, ukręcony z waty, po czym zapaliła tę dziwną lampę, a jednak „lampeczkę”.
Lampeczka strasznie kopci, sadza fruwa po chałupie, co chwila podciągamy knot ku górze i tak spędzamy zimowe wieczory. Dzięki babuszce mamy kopcidło, a mama nabywa benzynę do prymusa za rzeczy u żon szoferów.

Teściowa, występująca pod nazwiskiem „Gadzińska”, przysłała mi upragnione wiadro. Tubylcy przyszli oglądać wiadro, zaoferowali za nie różne produkty żywnościowe, ale wiadro przyrzekłam babuszce. Otrzyma je, gdy będziemy opuszczać Urdżar. Babuszka obiecała za wiadro chleba z pół puda mąki na drogę.


Urdżar nie posiada wodociągów i nie każda zagroda ma studnię. Na stepie studnia powstaje tam, gdzie żyła wodna, więc z jednej studni korzysta tysiąc ludzi. My mamy do studni prawie pół kilometra, więc wody używamy oględnie.

Od profesora Kijasa otrzymałam odpowiedź na mój list, w którym to liście doniosłam o warunkach i położeniu na stepie. Profesor odpisał, że życzy mi wszystkiego najlepszego i rychłego powrotu, a przyjdzie na krokiety z parmezanem i na odkrytce tej podpisał: „Juliusz Słowacki”.
„Juliusz Słowackina pewno by tak nie postąpił”- pomyślałam.

Moja dawna służąca- Hela Leszczyszyn z Przemyślan, przysłała mi paczkę żywnościową i pieniądze, które uzbierała wśród znajomych. Dawali dla mnie nie tylko Polacy, ale i Ukrainiec Kobow i Żyd Kohn. Pomoce były znaczne, gdyz zarobek mój wynosił od 30 do 60 rubli miesięcznie.

W pierwszych dniach listopada, babuszka urządziła uroczyste, 24-ro godzinne nabożeństwo, zwane „wspomnieniem” dzieduszki popa.
Na nabożeństwo to przyszło kilkanaście starszych niewiast i staruszek- mężczyzna. Ceremonię rozpoczęto w rocznicę godziny śmierci popa. Komodę babuszka zamieniła na ołtarz. Po środku stał krzyż, a po bokach płonęły cztery świece. Nad krzyżem wisiał obraz Matki Boskiej, a z boku, na ołtarzyku, stała miedziana miniaturka łódki na filarku, z której uchodziły wonne kadzidła.
Przybyli siedzieli na długich ławach, babuszka klęczała przed ołtarzykiem i odmawiała modlitwę, a wierni wtórowali. Następnie odmawiano wspólną modlitwę i śpiewano szeptem nabożne pieśni, aby głosy nie wychodziły poza izbę, bo za tego rodzaju spisek kontrrewolucyjny groził łagier.

Jesteśmy zaproszone do babuszki na „wspomnienia”. W izbie panuje nastrój kościelny spalanych kadzideł. Ołtarzyk w kraju, gdzie za jawne wyznawanie religii grozi kara, stwarza niewymowny, mistyczny nastrój.
Podeszłyśmy pod ołtarzyk, uklękły, przeżegnały i odmówiły szeptem krótką modlitwę, a babuszka zapytała:
-Dlaczego żegnałyście się tylko raz? U nas obowiązuje trzykrotny znak krzyża świętego.
Wyjaśniłyśmy, że rzymsko-katolików obowiązuje tylko raz znak krzyża. Zebrani u babuszki wyznawcy prawosławni prosili nas, abyśmy zaśpiewały po polsku. Śpiewałyśmy „Witaj królowo”, „Serdeczna matko” i „Pod Twoją obronę”.
Babuszka podeszła i poprosiła, abyśmy dalej śpiewały. Co tu robić? Śpiewamy przeważnie  kolędy i tak śpiewałyśmy kolędę po kolędzie prawie godzinę całą. Wreszcie babuszka uznała, że dość. Zaprosiła nas do drugiej izby, gdzie zastałyśmy stół nakryty białym obrusem, a na stole była pieczona kaczka, kura, kapusta, miska klusek z miodem, słodkie kołacze, gruszki i czaj z miodem. Jadłyśmy bez umiaru.
Objedzone, podziękowałyśmy babuszce i odeszły, by wypocząć. Pierwszy raz w Urdżarze byłam syta.

Do babuszki zjechał syn z rodziną z Syberii. Babuszka poprosiła, abyśmy uwolniły izbę, bo nie ma gdzie pomieścić gości. Znowu bieganie za izbą.

6 listopada 1940, wynajęłyśmy izbę chłopską, z wejściem przez kuchnię, u wdowca Rosjanina. Wieczorem zwiezłyśmy rzeczy, chłop z ukosa spogląda na nasze toboły. On i dzieci jego chodzą w zniszczonej odzieży.
Nazajutrz dzień wolny od pracy, obchód rewolucji październikowej.
Wczesnym rankiem gospodarz otworzył drzwi naszej izby, stanął w progu, spojrzał na nas i rubasznym głosem powiedział:
-Tam w kobiałce ciasto, trzeba upiec chleb, a w południe świniom dać żreć.
Spojrzałyśmy na siebie i nic nie powiedziałyśmy.
Zaszłyśmy do stołówki artelu. Dzisiaj do herbaty dają cukier, a obiad będzie z dania mięsnego.
W stołówce ruch, wszystkie miejsca zajęte. Za każdym krzesłem siedzącego stoją ogonki czekających na wolne miesca przy stołach. Nikt nie rozmawia, wszyscy jedzą. Zjadłyśmy obiad mięsny i wypiłyśmy po sześć herbat z cukrem.
Po obiedzie poszłyśmy do znajomych, by porozmawiać o Polsce i wojnie, a pod wieczór powróciłyśmy do domu.
U progu chałupy siedział gospodarz. Był nasrożony, a w dłoni trzymał siekierę. Podeszłyśmy pod próg chałupy, gospodarz wstał z siekierą i począł krzyczeć:
-Won! Mnie nie potrzeba takich bab, co chleba nie upiekły i świń nie nakarmiły!
Stoimy spokojnie i milczymy, a opętany chłop z całych sił krzyczy, ulegając podniecie własnego głosu.
-Jutro opuszczamy izbę- powiedziała mama.
Gospodarz umilkł, zanurzył szeroką dłoń w rozczochranej czuprynie, odsapnął, powiedział:
-Żebym was jutro wieczorem nie zastał w mojej chałupie.

Mama od rana chodzi za mieszkaniem. Pod wieczór wynajęła pustą izbę za 60 rubli miesięcznie u Mołdawianina.
Mama śpi na krótkiej ławie, a ja na ceglanym piecu. Z czasem gospodarz nabrał do nas zaufania, opowiedział nam swoja tragedię życiową.
W Mołdawii posiadał ogródek rolny. W roku 1928, pewnej deszczowej nocy, zbudziło go N.K.W.D., nakazało spakować trochę rzeczy, zabrac nieco żywności i osadzili go z rodziną w zamkniętym wagonie. Wywieźli, jak wielu innych Mołdawian, na rozległe stepy Kazachstanu. Jego miejscem zesłania była miejscowość przygraniczna- Bachta.
Pracowity Mołdawianin ulepił dom z gliny, uprawił kawał pola, założył winnicę, wyhodował krowę, kilka baranów i rozpoczął żyć dostatnio. W roku 1938, pewnej nocy, N.K.W.D. nakazało spakować najniezbędniejsze rzeczy i wywieźli go z rodziną do Urdżaru..
Po raz drugi rozpoczął życie na nowo. Mołdawianin głęboko westchnął, powiedział:
-W Rosji istnieje taki system, że nie wolno nic posiadać, bo wywiozą. A krwawicę zabiera, jako zapłatę, agent. I was czeka to samo. Będą przerzucać z miejsca na miejsce, aż zostaniecie w łachmanach. Obecnie mnie nie wywiozą, bo jestem partyjnym.

Kilka dni później, a było to pod koniec listopada, wszedł do naszej izby gospodarz, załamał ręce i z oburzeniem w głosie powiedział:
-Pół setki lat przeżyłem, ale nie widziałem, aby ktoś w zimie otwierał okno i zawilgacał chałupę!
Przeprosiłyśmy go za ten nietakt i odtąd począwszy, nie otwierałyśmy więcej okna.

środa, 16 marca 2011

Codzienność w Urdżarze.

Mama odwiedza nauczycieli. Zachęca ich, aby pobierali lekcje muzyki.
W dwa dni po męczących przesłuchaniach w N.K.W.D, przybył do nas pracujących, wielce uradowany Jeremienko i głośno obwieścił:
-Francji już nie ma.
Oszołomiony zwycięstwem Niemców znowu podkreślił:
-Światem rządzić będą Niemcy i my.
My Polacy nie wierzyliśmy w brednie sowieckiego propagandzisty. Wiadomość o pokonaniu Francji przyjęliśmy z niedowierzaniem. Kilka dni później doszły nas listy ze Lwowa, niestety, potwierdziły upadek Francji. W sercach naszych obchodziliśmy żałobę, a oblicza nasze zdradzały smutek. Jedynym płomykiem nadziei naszej pozostała Anglia.

Wśród wygnańców zaistniały wypadki malarii. Czynniki sanitarne zastosowały leczenie profilaktyczne za pomocą akrychiny. Tabletki akrychiny posłużyły nam do barwienia bluzek i innych rzeczy, bowiem za bluzkę żółtą cena znacznie wyższa aniżeli za białą. Przyczyna prosta. Biała bluzka szybciej chwyta brud od żółtej, a mieszkańcy Urdżaru cierpią na chroniczny brak mydła.
Plechawska pracuje w kancelarii. Powszechnie mówią, że N.K.W.D. powierzyło jej cenzurę naszych listów. W stosunku do niej zachowujemy ostrożność.

Lato w Urdżarze upalne. Nie pada deszcz. Ciężko znoszę upały. Słońce praży, a od pieca cegielni bucha żar. Maczamy chusteczki w wodzie i ochładzamy głowy.
Dzisiaj przeżyliśmy w cegielni niemiły wypadek. Sztafle cegły, ustawione w piecu, runęły. Na szczęście nikogo tam nie było. Drżymy ze strachu, aby zarządca cegielni nie poczytał tego za sabotaż, za co grozi kula w łeb, w szczęśliwym wypadku 15 lat robót przymusowych. Usunęliśmy rumowisko cegieł tak, aby zmniejszyć rozmiary strat.
Prace wykonujemy ze łzami w oczach. Wkładamy w nią spory wysiłek fizyczny, ale wydajność licha. Gdyby zamiast bredni, wygłaszanych przez analfabetów kulturników, objaśniono nam zasady pracy, wówczas bylibyśmy pożyteczniejsi.
Mieszkańcu Urdżaru nagabują nas o sprzedaż przechodzonych rzeczy. Obecnie żaden Kazach nie oddaje swych produktów rolnych za pieniądze, tylko proponuje wymianę za rzeczy.

Pod koniec lipca wstrząsnął nas proces rodzeństwa Helebrandów.
Na ławie oskarżonych zasiedli Danuta i Zbigniew. Jako świadkowie występowali: Polak- Zygmunt Urban, Polak- Stanisław Freydenberg i Rosjanin, 17-to letni chłopak Alosza, którego ojciec siedzi w tiurmie, a syn spełnia rolę agenta N.K.W.D. Proces miał miejsce przy drzwiach zamkniętych. Danutę skazano na 4 lata katorgi, Zbigniewa zaś na 6 lat katorgi.

Nie wszystkie Polki w Urdżarze zadły egzamin, bo biegają do cerkwii- do kina i na tańcówki.

W sierpniu zmarł staruszek Breder, z tęsknoty za ojczyzną. Pochowano go w prymitywnej trumnie. Na cmentarzu usypaliśmy polską mogiłę, a u wezgłowia ustawiliśmy drewniany krzyż. Rosjanie z przerażeniem patrzą na krzyż, bowiem dotąd N.K.W.D. poczytywało ustawienie krzyża za objaw kontrrewolucji. Na stepie, obok sowieckich pięcioramiennych gwiazd i islamskich półksiężyców, widnieje pierwszy krzyż.
Kiedy N.K.W.D. za krzyż nikogo nie zaaresztowało, po tygodniu, na licznych grobach Rosjan, również wzniesiono drewniane krzyże.

Nieomal wszyscy wygnańcy polscy otrzymują paczki i pieniądze z kraju. Rosjanie z niedowierzaniem patrzą na to. Mówią, że oni nie pytają o los aresztowanych lub deportowanych, gdyż za kontakt z takimi osobami grozi zsyłka lub łagier.
Bliższe kontakty utrzymujemy z Wodzickimi i Hłodzikami. Pan hrabia Wodzicki posiadał pod Tarnopolem majątek ziemski. To kulturalna rodzina ziemiańska. Znali moją babcię i pradziadków, też właścicieli ziemskich.
Z hrabią Wodzickim omawiamy politykę bieżącą, w szczególności Polski.
-Sytuacja wybitnie mętna. Gdyby Rosja popadła w wojnę, natenczas los nasz ulegnie radykalnej zmianie- zauważyła mama.
-Niemcy nie pozostawią Rosji w spokoju- powiedział z przekonaniem hrabia Wodzicki.

Na ulicy Urdżaru spotkałyśmy dwie dobrze odziane niewiasty.
-To na pewno Polki- zwróciłam uwagę.
Niewiasty te przystapiły do nas, wymieniły swe nazwiska, powiedziały, że za zgodą N.K.W.D. zostały przeniesione z kołchozu do Urdżaru. Ta starsza wiekiem niewiasta zapytała:
-Gdzie można tu kupić kawał kiełbasy, jakąś bułkę i wypić kawę?
-Tutaj niczego nie ma- powiedziałyśmy.
-Jak to, i w mieście też niczego nie ma?- wyraziła zdziwienie nasza rozmówczyni, pani Kolhepowa.
Z czasem , z konieczności, przywykłyśmy do tego prymitywnego życia na stepie.

Czasami zdobywamy gazetę sowiecką. Czytamy od deski do deski te skąpe wiadomości polityczne. Gazeta sowiecka zawiera kilka oficjalnych komunikatów ze świata, a gros stanowią opisy z życia kołchozów, kto wyrobił normę i kto został stachanowcem.
Rosjanie i Kazachowie żyją w ustawicznym strachu. Są małomówni, nie odwiedzają jeden drugiego, tylko całymi rodzinami wysiadują przed chałupami i iskają wszy, które ubijają na nożach stołowych.

Pod koniec sierpnia zmieniłyśmy mieszkanie na dogodniejsze. Mieszkamy przy głównej szosie u „babuszki”, żony nieżyjącego popa prawosławnego. Izba schludna, a dom pachnie czystością.
Mieszkanie babuszki czyste, łóżko nakryte bielusieńką kapą. Na komodzie, służącej za domowy ołtarzyk, leży kilka ksiąg cerkiewnych. Służą do odmawiania wspólnych modlitw. Na środku komody, w lichtarzach, są woskowe świece, a obok naczynie do spalania wonnych kadzideł. Ściany mieszkania obwiedzone obrazami świętych, a w narożniku izby ikona, przed którą płonie lampka oliwna.


U babuszki często są goście, niewiasty i małe dzieci, bo babuszka spełnia niedozwolone czynności popa. Chrzci dzieci, odprawia nabożeństwa, udziela błogosławieństwa i spełnia różne czynności religijne, powierzone jej przez zmarłego męża popa.

W pierwszych dniach września przygarnęłyśmy Lilę Jankowską, żonę oficera marynarki. Utraciła jedyne dziecko. Ciężko przeżywa ten okrutny cios. Dałyśmy jej schronienie, by oddaliła te koszmarne, złe myśli.

Babuszka zachorowała, leży w łóżku. Zawołała nas i poprosiła, abyśmy sprowadziły polskiego lekarza.
-Sowieccy lekarze nic nie umieją. Zapisują takie środki, które nie są ani gorzkie, ani słone, dlatego nie pomagają- ubolewała babuszka.
Poprosiłam do babuszki lekarza Polaka, dr Szybalskiego. Przyniósł ze sobą polskie specyfiki. Lekarz zbadał babuszkę i dał jej pigułki. Nazajutrz babuszka wstała z łóżka, bo poczuła znaczną poprawę.

Pod koniec września skierowano mnie na wykopki ziemniaków.
Za Urdżarem, po obu brzegach rzeczułki, której początek wytryska w górach Tarbagataj, ciągną się pola uprawne, są pod zarządem artelu. Podczas lata, kiedy panuje posucha, pola są nawadniane za pomocą urządzeń irygacyjnych. Ziemia pulchna. Hrabia Wodzicki określa ją jako „wazonikową”.
Zbiór ziemniaków obfity, są dorodne, gładkie, a wydajność z jednego krzewu nadzwyczajna. Przy tej pracy, na skutek pozycji zgiętej, poczułam ból w krzyżach.

Urdżar położony jest 30 kilometrów od gór Tarbagataj. Podgórska część stepu pokryta jest bujną trawą, przeplatana barwnymi kwiatami polnymi. Nad roślinnością stepową górują dzikie malwy, dochodzą do dwóch metrów wysokości. Podgórska część stepu gęsto usiana jest dzikim groszkiem o subtelnych barwach i silnym zapachu.


Ostatnią miejscowością przygraniczną jest Bachta, zamieszkała wyłącznie przez N.K.W.D. i milicję. Na wyjazd do Bachty potrzebna jest specjalna legitymacja, inaczej opustoszałby Urdżar z ludzi.

Mama zahaczyła o pracę. Uczy muzyki 12-to letnią córkę naczelnego lekarza szpitala. W domu lekarza często zjada kawał chleba posmarowanego masłem i wypija szklankę słodkiej herbaty.
Żona lekarza, na narzekanie mamy, powiedziała:
-Popatrzcie, mąż mój był pastuchem, a ukończył uniwersytet i został lekarzem.
A mama jej na to:
-Myśmy wpierw kończyli uniwersytety, a obecnie zostaliśmy pastuchami.
Rozmówczyni umilkła i nic więcej nie powiedziała.
Oprócz tego mama uczy muzyki kierownika szkoły średniej, Pawła Aleksandrowicza, jednego nauczyciela i dwie nauczycielki.
Dotąd w szkole średniej stał bezczynnie fortepian, ale nikt nie umiał grać. Uczniowie są zdolni i muzykalni, ale nut w Urdżarze nie ma, więc mama napisała po nuty do Lwowa.

poniedziałek, 14 marca 2011

Pod opieką N.K.W.D.

W Urdżarze, co kilka dni przed sklepami rządowymi, stoją długie ogonki za towarami codziennego użytku, jak: mydło, cukier, herbatę, nici. Ludność zniewolona kupować to, co przywieziono do sklepu, a nie to, czego potrzebuje.
Preciedatel Jeremieniko, podczas przerw w pracy, lub poza pracą, oświeca nas- „ciemny motłoch z Polski”. Przez kilka dni udowadniał, że Polska dlatego „przepadła”, że nie posiadała jako zaprzęgu wołów.
-Popatrzcie! Z.S.R.R. ma woły, dlatego istnieje- ujawnił Jeremienko.



Po tym pierwszym przekonywującym argumencie, Jeremienko zapowiedział:
-Polski nigdy nie będzie. Na świecie istnieć będzie tylko Germania i Z.S.R.R.
W południe, podczas przerwy obiadowej, odwiedził nas „kulturnik”, oświatowiec, inwalida wojenny z wojny rosyjsko-fińskiej, Tabaczenko. Pierś jego zdobi order „za waleczność”. Towariszcz Tabaczenko czyta wyjątki z broszur i gazet.Gazeta dociera do Urdżaru w ograniczonej ilości egzemplarzy, dostępna jedynie partyjnym i zaufanym.
Na stepie gazeta spełnia podwójną rolę. Przesącza ochłapy wiadomości, jakie podało moskiewskie Politbiuro oraz zastępuje bibułkę, służy do palenia machorki.
Towariszcz Tabaczenko mówił nam dzisiaj o życiu robotników angielskich, że w Anglii robotnik mieszka w piwnicznych mieszkaniach, po ścianach spływa woda, a za pokarm służą żaby. Polacy wybuchnęli głośnym śmiechem. Rosjanie z przerażeniem w oczach patrzyli na nas, a kulturnik zaniemówił.
Z czasem doszliśmy do przekonania, że Rosjanie inwigilują nas, więc zachowaliśmy umiar i nie wypowiadamy własnego zdania.
Już trzecią niedzielę chodzimy na bazar, by nabyć wiadro na wodę.
Codziennie wieczorem, gdy na niebie zabłysną migotliwe gwiazdy, wychodzę poza chałupę, w step, unoszę wysoko ręce i zanoszę modły do Boga o zdrowie i siły do przetrwania niedoli.

Urdżar otacza pustkowie, równina i kępy zżółkłej trawy, spalonej przez żar słoneczny. Jedynie pod ciernistym karagajem, zieleni wiotka, bladozielona trawa.
Step głuchy, pusty, w dzień praży niemiłosiernie słońce, pod wieczór szaleją burze piaskowe, wieczorami wyją wilki, a w nocy żałośnie jęczy wicher.

W pierwszych dniach czerwca obwieszczono nam, że wychodnoj, odtąd począwszy, będzie w niedzielę, a nie jak dotąd, co szósty dzień.
Starzy Rosjanie innowację tę przyjęli ze wzruszeniem, zaopatrując ją komentarzem: „nastąpią wielkie, bardzo wielkie zmiany, jak Bolszewicy przywrócili niedzielę, tak jak za cara”.
Z ust Rosjan słowa te wychodziły, jak jakieś misterium, okryte całunem tajemniczości. Rosjanie od 1918 roku żyją nadzieją przemian, inaczej dawno by przestali żyć. Przywrócenie niedzieli uważali za pierwszą jaskółkę reform, nawrotu do starego porządku świata.
Wysłałam do Mietka pierwszy list. Opisałam oględnie, jak tu żyję.
Pod koniec czerwca otrzymałam paczkę,wysłaną wspólnie przez teściową i ciocię Stanisławę. Ponadto teściowa przysłała mi 200 rubli. Nic mi w życiu nie sprawiło takiej radości, jak ta paczka. Poczułam opiekę, że nie jestem osamotnioną. Natychmiast podziękowałam za paczkę i poprosiłam teściową o wiadro na wodę.
Odwiedza nas Baboniowa. Optymizm nie opuścił jej. Obecnie przesunęła nasz powrót do Lwowa na jesień.

Mama codziennie gotuje obiad na podwórzu, na piecyku ulepionym z gliny. Gospodyni Natasza z dzieckiem żyją chlebem i kwaszoną kapustą. Dwa razy w tygodniu gotuje z rana łapszę, jedzą ją przez cały dzień. W sobotę pod wieczór przyjeżdża mąż Nataszy, przywozi rybę, więc w niedziele jedzą obiad- ową rybę.

Mama szuka zajęcia, odwiedza nauczycielki dziesięcioklasowej szkoły. Podczas swych wędrówek poznała dwie starsze nauczycielki. Zaprosiły mamę do siebie na szklaneczkę „czaju”.
Nauczycielki mieszkają schludnie, wyraźnie odbijają od innych Rosjan, mieszkańców Urdżaru. Ojciec nauczycielek, starszy, przystojny mężczyzna, zatrudniony jest w charakterze „buchaletera”. Dwie córki, właściwie pasierbice, są nauczycielkami w szkole średniej, a gospodarstwo prowadzi starsza „madam”.
Z domem tym zadzierżgnęłyśmy nić przyjaźni. Z czasem „madam” wyjawiła nam swą przeszłość. Pochodziła z Moskwy, mąż był carskim pułkownikiem. Z małżeństwa tego miała troje dzieci:syna i dwie córki-nauczycielki. Syn służy w wojsku. Podczas rewolucji bolszewicy rozstrzelali jej męża. Wyszła ponownie za mąż za kolegę męża, również pułkownika. Kiedy fala rewolucji ogarnęła Rosję, pozostawili dobytek, wdziali łachmany i uszli do Urdżaru na step, by zatrzeć pochodzenie. Córki i syn nie znają pochodzenia rodziców.
Pewnego dnia córki wyszły na zebranie partyjne, madam wyciągnęła z ukrycia zawiniątko, a był to plik dokumentów, fotografii i książeczka do nabożeństwa. Ujrzeliśmy jej fotografię wspólną z pierwszym mężem. On w mundurze galowym przy szabli, ona w futrzanej etoli, a dzieci wyglądały, jak wypieszczone aniołki.
Podczas jednej z rozmów, gdy córki wyszły z domu, pułkownik carski, jak gdyby w zamyśleniu, powiedział:
-Bądź spokojna, nie pozostaniesz tutaj dłużej, jak rok.
Żona pułkownika machnęła ręką, powiedziała:
-Co ty mówisz!? Jakbyś nie znał rewolucji i Bolszewików.
Na to pułkownik, patrząc w dal, zaakcentował:
-A jednak zobaczysz, za rok będziesz wolną.


W Urdżarze nikt nie zna ich pochodzenia. Dom ten jest nam przyjazny. Samowar syczy, siedzimy, gwarzymy i spijamy słodką herbatę, bo córki są partyjne, więc otrzymują przydział cukru.
Mama szyje w rękach suknie dla Rosjanek i tym zarabia na życie.

Pod koniec czerwca zmieniłyśmy mieszkanie. Wynajęłyśmy izbę w śródmieściu. Czynsz wynosi 40 rubli miesięcznie. Izba bez podłogi, ale u okienek wiszą firanki, a ustęp, choć spleciony z łodyg kukurydzy, ale pod dachem.

Władze sowieckie doszły do przekonania, że nasze wykształcenie posiada poważne braki, choć wielu ma wykształcenie wyższe, a inni średnie, więc zorganizowano dla nas kursy dokształcające. Rozpoczęto uczyć nas sztuki pisania, czytania, rachunków do sto z dodawaniem i odejmowaniem oraz wierszyków opiewających Stalina, kołchozy, sofchozy, traktor i czołg.
Mamę również dokształcają. Uchodzi za półanalfabetkę słabą w rachunkach, choć zna wyższą matematykę.

Z początkiem lipca N.K.W.D. roztoczyło opiekę nad nami. Zaaresztowano Helebrandów: Danutę i Zbigniewa. Zbigniewa wezwali do N.K.W.D. i zaaresztowali, a Danutę zabrali z domu, po uprzedniej skrupulatnej rewizji. Aresztowani mieli powiedzieć na cegielni: „Hitler nie dotrzyma sojuszu Rosji, napadnie Rosję i zajmie Ukrainę po Kijów”.
Nazajutrz po aresztowaniu Helebrandów, zostałam wezwana do N.K.W.D. Za biurkiem zastałam zastępcę naczelnika, wysokiego, z ogoloną głową, o zimnych , niebieskich oczach, „towariszcza” Bielajewa.
Wpierw spisał personalia moje, mamy, ojca i męża, następnie pouczył o surowych karach za złożenie nieprawdziwych zeznań, zamaczał pióro w brudnym kałamarzu, spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem, cedząc słowa, zapytał:
-Co to był za list, który ci wczoraj czytała podczas lekcji Hłodzikówna?
-Ona nie czytała mi żadnego listu- powiedziałam.
-Kłamiesz- syknął Bielajew.
-Prawdę mówię.
-Wszyscy widzieli, jak Hłodzikówna czytała ci list- cedził słowa Bielajew.
-Nie mogła mi czytać listu, bo jakiś list otrzymała dopiero po lekcji- oświadczyłam.
-Prawdy nie mówisz, możesz odejść, ja cię jeszcze zobaczę-zagroził Bielajew.
Co prawda słyszałam, iż Hłodzikówna otrzymała list ze Lwowa, w którym doniesiono o nowej wywózce, tym razem uchodźców, ale w N.K.W.D. odpowiadałam ściśle na zapytanie.
Dwa dni później wezwano do N.K.W.D Zygmunta Urbana. Z przesłuchania wrócił zupełnie zmieniony.
Nazajutrz rano podszedł do mnie Jeremienko. Powiedział, abym natychmiast poszła do N.K.W.D. do Bielajewa.
Zanim poszłam do N.K.W.D. podeszłam do Zygmunta, zapytałam:
-Powiedz mi, w jakiej sprawie ciebie przesłuchiwano?
-Nie mogę ci tego powiedzieć.
-Powiedz, czy była mowa o mnie?- zapytałam.
-Tak, ja ciebie podałem na świadka, na okoliczność, co mówiła Danusia Helebrand- wynurzył ściszonym głosem Zygmunt.
-Cóż ona mówiła?- zapytałam zdziwiona.
-A... na temat ewentualnego napadu Niemców na Rosję.
-Przecież ja tego nie słyszałam- powiedziałam z oburzeniem.
-Ja myślałem, że wszyscy na cegielni słyszeli.
-Przecież ja pracuję gdzie indziej i nic nie słyszałam. Dopiero teraz z ust twoich usłyszałam, że Danuta miała coś podobnego powiedzieć.
Zygmunt poczerwieniał i odszedł zakłopotany.
Z uczuciem strachu poszłam do N.K.W.D. Bielajew znowu spisał cały mój rodowód i rodowody rodziców oraz męża.
Po spisaniu rodowodów, Bielajew popatrzał na mnie i po dłuższej przerwie męczącego wyczekiwania powiedział:
-Masz mi dokładnie powiedzieć, co mówili na cegielni „Gelebrand”, a zwłaszcza „Danuda”.
-Ja z nią nie pracuje, tylko z Jadwigą- zeznałam.
Bielajew męczy mnie w kółko o jedno i o to samo, w końcu wydobył rewolwer, odbezpieczył i położył na stole. W ten sposób usiłował zniewolić mnie do złożenia nieprawdziwych zeznań.
Wyjaśniam, że nie słyszałam, co mówiła Danuta i niczego zeznać w tej sprawie nie mogę.
Ta nieustanna indagacja trwała od godziny 11-tej przed południem, do godziny 4-tej po południu. Nazwał mnie prostytutką, schował rewolwer, chwycił za słuchawkę telefonu i wydał dyspozycję, aby zaraz przyszedł konwojent i odprowadził mnie do więzienia.
Po ciele przeszły mi ciarki. Nieprawdy nie zeznam, niech Bóg ma mnie w swej opiece i zatopiłam myśli w modlitwie.
Bielajew zamknął drzwi kancelarii na klucz i wyszedł.
Siedzę w zamkniętej kancelarii, okna okratowane, drzwi obite blachą, biurko i szafy zamknięte na klucze i kłódki. Czekam na odprowadzenie do więzienia.
Powrócił Bielajew, zasiadł za biurkiem i od nowa zaczął wymuszanie. Nie uzyskawszy ode mnie upragnionych zeznań, spisał długi protokół zawierający jedną groźbę, włącznie do spędzenia życia w łagierze, że rozmów z „zatrudnikiem” N.K.W.D. Bielajewem, nigdy nikomu nie powtórzę.
Po podpisaniu protokołu, pozwolił mi pójść do domu, a gdy byłam u wejścia ostrzegł mnie:
-Tylko dobrze zastanów się.

sobota, 12 marca 2011

Mieszkanie i praca.

4 maja. Wynajęłyśmy mieszkanie, jedną izbę bez podłogi, za 20 rubli miesięcznie. Najęłyśmy arbę, załadowałyśmy rzeczy i pojechałyśmy do nowej siedziby.
W wynajętej izbie zastałyśmy ze dwa tuziny kumoszek. Znosimy bagaż i dopiero teraz oświadczyli nam gospodarze, iż będą nadal mieszkać w swej izbie na pryczy, a nam wyznaczyli miejsce tuż obok swych prycz, na ziemi.
Zabrałyśmy rzeczy i powróciłyśmy do artelu.
W Milicji wydali nam paszporty, ważne na 5 lat, z jakimś paragrafem, że wolno nam przebywać w rejonie urdżarskim w promieniu 5-ciu kilometrów. Przy sposobności oświadczono mi, że zostałam skazaną na 10 lat pracy w Urdżarze i dopiero po odbyciu kary, będę mogła wyjechać, dokąd zechcę.

Niedziela, 5 maja. Mama wyszła szukać mieszkania. Wróciła po półgodzinie. Wynajęła izbę z łóżkiem u młodej Rosjanki Nataszy, za 20 rubli miesięcznie. Natasza zajmuje izbę z kuchnią. Izbę odnajęła, a sama mieszka z córką w kuchni. Mąż Nataszy pracuje poza Urdżarem, przyjeżdża do domu jedynie na „wychodnoj”.
Wynajęłyśmy arbę i pojechałyśmy do nowego mieszkania. W izbie zastałyśmy żelazne łóżko, stół, ławkę, a w narożniku izby wisiała ikona. Pieca nie było. Mama zajęła łóżko, a ja pościeliłam sobie na glinianej podłodze.
Gospodyni sympatyczna, silna brunetka, liczy około 30-ści lat. Wskazała nam locus, a była to dziura wykopana na stepie za chałupą i zatroczyła, abyśmy nie używały papieru, tylko liście, bo od papierów może powstać pożar i spłonie chałupa. Przyrzekłyśmy przestrzegać zarządzenia.
Ledwo rozłożyłyśmy rzeczy, odwiedziła nas miejscowa nauczycielka. Sprzedałam jej suknię balową z crepe satin za 120 rubli. Suknia z lewej strony była z boku rozcięta i posiadała pretensjonalne, białe rękawy. Nauczycielka z miejsca ubrała suknię i poszła na bazar, by robić furorę.
Mając pieniądze, poszłyśmy również na bazar. Bazar był nad rzeczułką, stanowił obszerny plac targowy. Każdej niedzieli wolno na bazarze handlować. Kołchoźnicy sprzedają nadmiar produktów rolnych, inni wyprzedają własne rzeczy i naczynia.
Bazar podzielony jest na dwie części. W jednej kołchoźnicy sprzedają swe produkty: machorkę, jaja, mięso, masło, olej, mąkę tylko na pudy, mleko, twaróg, drób, solone pomidory, kwaszoną kapustę, cebulę, ziemniaki tylko na wiadra, miód pszczelny, suszone jabłka i gruszki.
Na drugiej części bazaru mieszkańcy miasta wyprzedają swe rzeczy jak: łóżka, szafy, krzesła, ławki, naczynia kuchenne i stołowe oraz podniszczoną odzież i obuwie.
Na bazarze panuje tłok, przybyli nie tylko mieszkańcy miasta, ale i okolicy. U wejścia na bazar ryczy patefończyk, zachwala siebie do kupna. Przyszły Polki z rzeczami, są oblegane, a Rosjanie i Kazachowie podbijają ceny.

Zamierzamy nabyć wiadro na wodę, ale wiadra nikt nie wystawił na sprzedaż. Wielkim popytem cieszą się igły, są po prostu rozchwytywane.
Ceny na produkty rolne i za starzyznę wysokie w stosunku do zarobków, które wynoszą od 80 do 200 rubli miesięcznie. Na bazarze cena za podniszczone stare buciki damskie wynosi od 150 do 200 rubli, a za ubranie męskie od 1000 do 1400 rubli. Nieosiągalne są grzebienie. Tubylcy, dla swego użytku, robią grzebienie drewniane. Są nieudolne, ale pożyteczne w wyczesywaniu wszy, które stanowią plagę.
Nabyłyśmy kilka jaj i słoik miodu. Niektóre Polki poszły do kina w cerkwii, opowiadały, że tam, gdzie był ołtarz, ustawiono ekran.

5 maja. Wczesnym rankiem, po wschodzie słońca, poszłyśmy do stepowego locusu. Jeszcze nie przykucnęłyśmy, a obstąpiły nas kury i prosiak. Odpędzamy napastników, ale bezskutecznie. Ledwo wstałyśmy, a kury i prosiak zlikwidowały odchody.
Z czasem poznałyśmy, że w całym Urdżarze odchody ludzkie stanowią pokarm dla zwierząt domowych.
Rosjanie i Kazachowie pytają nas, skąd pochodzimy, że posiadamy tyle pięknych rzeczy? Opowiadamy, że z Polski, mówimy im, jak żyją ludzie w Polsce. Jedni i drudzy przytakują głowami, ale nie wierzą, ażeby w Polsce można było dowolnie kupić każdą ilość obuwia i garderoby.

7 maja. Wysłałam listy do teściowej i cioci Stanisławy, prosząc o powiadomienie Mietka.
Chodzą słuchy, że poza granicę Z.S.R.R. pisać nie wolno.

Od 5 do 13 maja codziennie chodzimy do kancelarii artelu, przechodzimy rejestrację. Ponoć chodzi o to, by zatrudnić nas „po specjalności”.

14 maja. Skierowano mnie do cegielni, położonej na skraju miasta. Ubrana w popielaty kostium, czystą bluzkę i niebieską czapeczkę, poszłam do cegielni, by podjąć pracę „po specjalności”.
Cegielnia prymitywna. Cegłę wyrabiano ręcznie i wypalano w piecu polnym. Ród męski skierowano do kopania gliny i zwożenia jej do dołu, a gdy dół zapełniono gliną, napuszczano wodę, włączano mieszadło i konie, chodząc, jak w menażu, mieszały glinę. Margiel wypływał na powierzchnię, a kamienie opadały na dno mieszadła.
Mnie postawiono przy stole, na którym leżała glina, dano do rąk drewnianą formę i objaśniono, jak robić cegłę.
Wpierw obmyłam formę o czterech przegrodach w wodzie, następnie wnętrze wysypałam piaskiem, oderwałam kawał gliny, wymiesiłam na stole w piasku i z całej siły wrzuciłam do formy. Wzięłam patyk i wygładziłam glinę. Po tej czynności, obowiązaną byłam zanieść formę tę około 100 metrów, do miejsca, gdzie suszono cegły. Tam wywróciłam formę i światło dzienne ujrzały cztery nieudolne cegły.
Pięć dni wytrzymałam przy tej pracy, potem przydzielono mnie do suszenia cegły i układania w sztafle.

Mamę również zapędzili do pracy w cegielni. Zna języki starożytne i współczesne, jest polonistką, ma ukończone Konserwatorium Muzyczne, więc zgodnie z zapowiedzią, pracuje „po specjalności”, przy składaniu cegły. Po pięciu dniach pracy ponad siły, mama zaszła do artelu, udowodniła swój wiek, że zgodnie z sowiecką konstytucją, praca ją nie obowiązuje. Została zwolniona od pracy przymusowej.
-Dajcie mi możność życia, jak do pracy fizycznej nie mam siły- powiedziała mama do kierownika aretlu.
-U nas taka konstytucja, że kto nie pracuje, ten nie je- powiedział zawiaduszczy.
-Bezprawnie zabraliście mi dwa domy, męża wtrącili do więzienia, wydarli z własnego mieszkania, zrabowali meble, rzeczy i różne pamiątki, gromadzone przez szereg pokoleń. Dzisiaj chcecie, bym umarła z głodu, bo tak chce wasza konstytucja- powiedziała mama.
Zawiaduszczy załamał ręce i nic nie powiedział.

Za cegielną istnieje cmentarz bez ogrodzenia. Stanowi równocześnie pastwisko dla krów. Groby Kazachów są wysoko usypane, posiadają nagrobki lub tablice z półksiężycem i gwiazdą. Rosjan zaś są niskie i bez krzyży.
Wikt w stołówce bez zmian. Barszcz, mielony zraz z ziemniakami, kromka chleba i herbata bez cukru, a wieczorem łapsza. Większość robotników artelu ma rodziny, więc jadają w domu. Poza tym zarobek nie wystarczyłby na opłacenie stołówki.
Proletariat rosyjski pyta nas, za co wywieziono nas na odludzie? Powiedzieliśmy im prawdę, czym zyskaliśmy ich sympatię.
Kazachowie są brudni. Starsza generacja nie zna języka rosyjskiego. Nasza gospodyni- Rosjanka Natasza- codziennie wysiaduje z córką przed chałupą i wzajemnie iskają we włosach wszy.


czwartek, 10 marca 2011

Artel „Nasz trud”.

Pod wieczór przystąpiono do opróżniania naszego wagonu. Konwojent sprawdził personalia ze spisem, po czym pokwitował odbiór. Jedną listę oddał konwojentowi, drugą schował do kieszeni.
Nowy „towarzysz” wziął nas w posiadanie, zapowiedział, abyśmy wdziali ciepłą odzież, bowiem na przestrzeni 60 kilometrów będzie zimno, a potem już ciepło.
Enkawudysta podzielił nas na dwie grupy. Pod wagon podjechały ciężarówki i załadowaliśmy nasze walizy i toboły, sami zaś usiedliśmy na tobołach, czekając na dalszy etap.
Przy każdym samochodzie ciężarowym stał szofer i żołnierz N.K.W.D. z karabinem najeżonym bagnetem, po czym wagony opróżniano z „niewolników”.
Ciemno było, gdy opuszczaliśmy stację Ajaguz. Ciężarówki przebiegły miasteczko stepowe, zabudowane parterowymi domkami, ulepionymi z gliny. Tu i ówdzie tliły się lampy naftowe, a na ulicach panowały ciemności.
Przejechaliśmy dwie ulice i wjechaliśmy w step pokryty śniegiem, a rowy przydrożne były zasypane przez śnieżyce.
Samochód ciężarowy mknie szybko. Po dziesiątym kilometrze od Ajaguzu, wpadliśmy we wir mroźnego wiatru stepowego. Wiatr dął przejmująco, niemiłosiernie smagał po twarzach tumanami sypkiego piachu. Wiry syczącego wiatru hulały po stepie i z całym impetem atakowały ciężarówki, ściągając z nas okrycia. Siedzieliśmy skuleni, drżeli z zimna, jeden drugiego trzymał za ręce.
Po przejechaniu trzydziestu kilometrów, ciężarówka zaniemogła. Zeszliśmy z ciężarówki i rozprostowaliśmy zziębnięte członki. Po godzinie przyjechała ciężarówka zapasowa. Przeładowaliśmy bagaż i zajęliśmy miejsca na tobołkach przytuleni do siebie.
Nazajutrz zbudził nas brzask dnia. Przed nami wyrosły blado liliowe góry Tarbagataj. Step również blado liliowy, pachnie kwieciem karagaju i wiosną stepową. Wiatr ustał, a powietrze przesycone ciepłotą.
Stukamy do szoferki, ciężarówka przystanęła. Zeszliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Kiedy siedzieliśmy na samochodach, konwojent wręczył mi gałązkę czerwonego karagaju.
Ciężarówka zdąża do miejsca zesłania. Cisza i ciepło ukołysały nas. Wtuliłam głowę w pachnący kwiat i zasnęłam.
Słońce skąpało step złotymi promieniami, zerwało nas ze snu. Twarze nasze przemęczone, pokryte warstwą kurzu.
-Gdybyście spojrzeli w lustra, to uśmialibyście się ze swych twarzy- powiedziałam.
Na to wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
Poszukałam podręczne lusterko. Patrzę, cała moja twarz podrapana w kwadraty i pokryta zeschniętą krwią. To karagaj spłatał mi taką niespodziankę. Śliną zmyłam krew i twarz doprowadziłam do znośnego wyglądu.
Słońce rozkosznie grzeje, a za ciężarówką suną tumany suchego kurzu.

1 maja 1940. Około godziny 9 tej rano dobrnęliśmy do miasteczka rejonowego Urdżar, położonego na stepie, 80 kilometrów od granicy Chin.
Miasteczko nędzne, ulepione z gliny, jedynie budynki publiczne i gmach N.K.W.D. są murowane.
W miasteczku osadzono około 100 osób Polaków i obywateli Polski. Zawieźli nas na obszerne podwórze artelu „Nasz trud”, gdzie przeprowadzono rejestrację według zawodów.
Siedzimy na tobołkach na podwórzu artelu i czekamy na dalszy los. O godzinie 11-tej zakomunikowano nam, że możemy skorzystać z obiadu w stołówce. Skorzystaliśmy. Podano barszcz z kapusty i solonych pomidorów. Na drugie danie był gulasz z ziemniakami oraz słodka herbata. Za obiad zapłaciliśmy po 2,50 rubli.
Po obiedzie, o godzinie 1-szej, zaprowadzono nas do łaźni publicznej. Kąpiel polegała na tym, że w basenie była ciepła woda. Do miednicy nabierałyśmy wody i spłukiwały ciało z mydła.
Po południu przyszedł „zawiaduszczy” artelu i zalecił, abyśmy sami wynajęli mieszkanie.
Wielu poszło za mieszkaniem. Myśmy rozłożyły nasze rzeczy w magazynie artelu i postanowiły zaczekać do jutra.
Artel, do którego nas przydzielono, posiada dwa oddziały. Na pierwszym oddziale, na terenie którego przebywamy, jest stołówka i obora z krowami. Drugi oddział skupia warsztaty reparacyjne.
Gdy wzeszła pierwsza gwiazda, wyszłam poza artel, uniosłam oczy ku Stwórcy i błagałam o moc przetrwania tego, co mnie tutaj czeka.
Mama rozpaliła prymus i ugotowała herbatę. Po wypiciu herbaty rozścieliłyśmy koce, by wypocząć po tej uciążliwej podróży.
Nie spałyśmy długo, co chwila ktoś powracał z miasta. Toczono głośne rozmowy, to szukano bagażu, a wreszcie miejsca na legowisko. Tego rodzaju „przyjemności” trwały do północy. Po północy zapanował względny spokój.Wówczas z zakamarków wypełzły olbrzymie karaluchy i poczęły nas nękać, łażąc bezczelnie po głowach. Ciągle ktoś świeci zapałkę i poluje na karaluchy. Znużona drogą, przejściami i własnymi trapiacymi myślami, zasnęłam snem twardym.

Nazajutrz, 2 maja, zbudziło nas słońce i orzeźwiający powiew wiosny. Po porannej toalecie, poszłyśmy do nowej rejestracji. Pytano o to samo, co wczoraj. W końcu oznajmiono, abyśmy poszły do fotografa, bo za dwa dni otrzymamy paszporty.
Jesteśmy po fotografii. Około godziny 12-tej w artelu zjadłyśmy obiad. Była łapsza, woda z makaronem, mielony zraz z ziemnakami, kromka chleba i herbata bez cukru. Pytamy o cukier. Kelnerka powiedziała:
-To tylko wczoraj, z okazji święta, była herbata z cukrem.
Po obiedzie poszłyśmy do miasta. Zaszłyśmy pod cerkiew, była bez krzyża. Cerkiew została zmieniona na klub, kino i salę do tańca. Przed cerkwią, w miejsce dawnej figury religijnej, ustawiono standardowy pomnik. Na ławeczce siedzi Lenin i gwarzy ze Stalinem.
Tubylcy twierdzą, że Urdżar liczy 40 tysięcy mieszkańców, choć robi wrażenie większej wioski. Na całe miasto i okolicę są czynne cztery liche sklepy z witrynami.
Rosja przeżywa rozkwit komunistycznego życia gospodarczego. Dotąd niejest w wojnie, więc poszłyśmy zobaczyć, co w sklepach sprzedają. W pierwszym sklepie zastałyśmy jedno nowe pianino, a na półkach stały różnego rodzaju popiersia i figurki Stalina, zaś na stoisku były różnej treści książki, przeważnie plagiaty.
Drugi sklep- spożywczy, był zaopatrzony w mnóstwo półek, ale przeważnie były puste. Z towarów konsumpcyjnych zastałyśmy: wódkę, wino, szampan, ocet, sól i mieloną kawę w puszkach w cenie od 1 do 10 rubli.
Trzeci sklep był zaopatrzony w prymitywne naczynia kuchenne, liche zabawki, zarękawki, futra, berety, bluzki damskie, guziki i cylindry do lamp naftowych.
Czwarty i ostatni sklep miał na składzie sprężynowe łóżka, których nikt nie kupuje ze względu na wysoką cenę, fotele, jeden patefon i płyty gramofonowe.
Sklepów chlebnych nie ma, bo Urdżar uchodzi za „chlebnoj rejon”, natomiast na bazarze, każdej niedzieli, odbywa się wolny handel.
W mieście jest jedna restauracja, gdzie stoły okryto ceratą. Jadają w niej komandiry i inne komunistyczne „szyszki”. W restauracji tej podają przez cały rok na przemian: szczyj, łapszę lub barszcz, a jako drugie danie, kawał smażonej ryby z ziemniakami, a do tego kromkę chleba i niesłodką herbatę. Obiad taki kosztuje od 1,50 rubla do 3 rubli, w zależności od tego, czy zupa nagotowana kośćmi czy bez.
Po odkryciu poczty, poszłyśmy do stołówki na kolację. Była tylko łapsza. Kosztowała 1 rubla.

3 maja. Cały dzień zużyłyśmy na wykupienie fotografii do paszportu, zjedzenie obiadu w stołówce, a po południu na dalsze zwiedzanie miasta.
Ulice Urdżaru bez bruku i chodników, za to, co kilkaset metrów, stoi słup z przytwierdzoną doń żarówką elektryczną. Przez miasto przebiega główny trakt w kierunku na Chiny.